W gmachu parlamentu wiedeńskiego panowało dnia 26 listopada 1897 r. niezwykle ożywienie. W kuluarach, w lokalach klubowych, w bufecie można było zaobserwować nastrój podniecenia, tak charakterystyczny dla wielkich dni politycznych. Jednemu z dziennikarzy wiedeńskich udało się właśnie złapać przed samym rozpoczęciem obrad plenarnych zazwyczaj dobrze poinformowanego posła niemiecko - liberalnego i stara się wyciągnąć z niego możliwie najwięcej wiadomości.
— Jak panowie zapatrują się na uchwalone wczoraj w tak niezwykłych warunkach prawo Falkenhayna? — padło pierwsze pytanie.
— Pod pozorem niewinnej reformy regulaminu obrad przeforsowano zasadniczą zmianę ustroju. Jeżeli prawo to wejdzie w życie, Austria przestanie być państwem konstytucyjnym.
— Czyżby aż tak poważne były konsekwencje tej uchwały?
— Bez wątpienia. Jest to sposób sterroryzowania opozycji i zmuszenia jej do milczenia.
— Prasa rządowa jednak powołuje się na to, że w parlamentaryzmie angielskim od dawna istnieje przepis upoważniający speakera do wykluczania posłów z posiedzeń.
— Ale nie przy pomocy policji.
— Policji? Skąd tu policja? O tym chyba nie ma mowy.
— To panu nie wiadomo o tym, że wprowadzono dziś do tego gmachu kilkudziesięciu uzbrojonych policjantów?
— Niepodobna. To nie możliwe.
— To całkowicie pewne. Teraz pan pojmuje, że zdławienie opozycji oznacza nieograniczoną władzę rządu.
— Istotnie. Ale jak panowie zamierzają na to zareagować?
— Stronnictwa opozycji złożą na dzisiejszym posiedzeniu izby stanowcze deklaracje protestacyjne. W naszym imieniu zabierze głos na początku posiedzenia hr. Stuergh.
— Ale co panowie uczynią, jeżeli prezydium izby zastosuje nowe przepisy regulaminu?
— Wobec przemocy fizycznej jesteśmy, rzecz jasna, na razie bezsilni. Ale...
— Czy wszystkie stronnictwa opozycyjne ograniczą się do taktyki protestów? Słyszałem, że socjaliści żywią podobno jakieś radykalniejsze zamiary.
— Pogłoski te dotarły i do mnie. Klub socjalno-demokratyczny nie ukończył jeszcze obrad. Nie sądzę jednak, aby klub złożony z 14 posłów mógł zaważyć na szali. Zresztą w tej sytuacji...
Rozległ się przeciągły dźwięk dzwonka. Była to zapowiedź rozpoczynającego się za chwilę posiedzenia izby. Poseł powstał i zaczął żegnać się ze swym rozmówcą. W tej chwili rozwarły się pobliskie drzwi. Wyszła z nich grupa posłów, pośpiesznie kierujących się do sali obrad.
— To właśnie socjalni demokraci — informował poseł liberalny.
— A który z nich to ów Daszyński? — pytał ciekawie dziennikarz.
— Ten młody, szczupły blondyn na przedzie.
— To podobno doskonały mówca i człowiek pełen energii i temperamentu?
— Tak. Jego mowa przeciw gwałtom wyborczym w Galicji była wspaniała.
— Czy pan poseł słyszał, że dzisiejsze posiedzenie nazywają powszechnie polskim posiedzeniem?
— A dlaczego?
— Bo na czele rządu stoi Polak Badeni. Kierować obradami izby i stosować nowy regulamin będzie Polak Abrahamowicz. A atakowi opozycji przewodzić będzie Polak Daszyński.
Panowie się pożegnali i poseł pośpieszył na salę obrad. Ogarnął go podniecony gwar. Ławki poselskie były gęsto obsadzone. Ministrowie zajęli również swe miejsca przed trybuną prezydialną. Premier Kazimierz Badeni rozgląda się po sali z uśmiechem pewności siebie. Wszyscy zwracają na to uwagę, że posłowie socjalistyczni nie zasiedli na swych miejscach, ale skupili się przed ławą ministerialną. Co to ma oznaczać?
Naraz gwar milknie. Na wzniesionym podium zjawiło się prezydium izby. Miejsce za trybuną prezydialną zajął Dawid Abrahamowicz. Dzwonkiem dał znak o rozpoczęciu obrad. Swoim charakterystycznym głosem zaczął wypowiadać formułki wstępne. Nagle koło ławek ministerialnych zaczęło się jakieś zamieszanie. Wszyscy zwrócili w tę stronę oczy. Abrahamowicz przerwał rozpoczęte zdanie. Dwaj posłowie socjalistyczni przeskoczyli błyskawicznie ławy ministerialne i rzucili się ku trybunie prezydialnej. Za nimi ruszyli hurmem pozostali posłowie socjalistyczni. Trybuna została obsadzona. Abrahamowicz stał jeszcze za nią bezradny, ale za chwilę wyrwano mu z rąk papiery, które trzymał, i podarto je na strzępy, a jego samego spędzono z trybuny. Uciekał pośpiesznie. Miejsce jego za trybuną zajął Daszyński, uzbrojony w wielki mosiężny przycisk. Na sali powstała nieopisana wrzawa i zgiełk. Między posłami opozycji, a zwolennikami rządu zaczynają się gwałtowne utarczki słowne.
Raptownie wszystko to milknie. Rozwierają się z hałasem boczne drzwi. Rozlega się miarowe stąpanie wielu par butów. Na salę wkracza oddział 80 policjantów w pikelhaubach, z rewolwerami i przy szablach. Otaczają ławy ministerialne i prezydialne i odcinają je od reszty sali. Posłowie zrywają się z miejsc i obserwują wzburzeni dalsze wydarzenia. Komisarz policji podchodzi do posła socjalistycznego, Piotra Cingra, który stał na schodkach prowadzących na trybunę.
— Pan poseł będzie łaskaw opuścić trybunę i zająć swoje miejsce.
— Nie! Zostanę tutaj.
— Jest mi bardzo przykro, ale będę zmuszony pana posła usunąć.
— Będzie to zwyczajnym gwałtem.
— Spełniam tylko rozkaz przewodniczącego Izby.
Komisarz daje znak. Czterech policjantów podchodzi do Cingra. Chwytają go za ręce i nogi i wynoszą z sali na korytarz. To samo powtarza się z każdym z posłów stojących na trybunie. Na sali padają głośne okrzyki:
— Wstyd! Hańba!
Na trybunie pozostaje tylko Daszyński. Komisarz powtarza swą uprzejmą propozycję. Daszyński odmawia i za chwilę znajduje się również na korytarzu. Tam posłowie socjalistyczni naradzają się przez chwilę i wracają na salę, gdzie zajmują swoje miejsca. Abrahamowicz stoi już znów za trybuną. Odczytuje właśnie swą decyzję.
— Posłowie Ernest Berner, Piotr Cingr, Ignacy Daszyński (wymienia ogółem 11 nazwisk) zostają wykluczeni na trzy posiedzenia z obrad izby.
Między ławkami poselskimi zjawiają się znów policjanci i wynoszą posłów, którzy nie chcą wyjść dobrowolnie. Tym razem niosą ich aż do bramy wyjściowej i wyrzucają na ulicę.
Dnia następnego Daszyński i wszyscy wykluczeni posłowie próbują znów dostać się na salę obrad. Zastają bramę obsadzoną. Zatrzymują się przed wejściową kolumnadą. Na placu pod parlamentem gromadzą się tysiące ludzi. Wznoszą okrzyki przeciw rządowi i wiwatują na cześć posłów socjalistycznych. Daszyński staje przed rampą i zaczyna przemawiać. Słowa mocne, odważne, stanowcze piętnują dokonany gwałt. Padają słowa o spisku przeciw parlamentowi. Tłum chwyta swego posła na ramiona i rusza przez ulice. Nagle naprzeciwko ukazują się oddziały konnej policji. Rozlegają się wołania: Precz z Badenim! Precz z rządem! Precz z policją! I nagle pada okrzyk: Precz z Habsburgami! Tłum podejmuje to. Policja zaczyna szarżować. Ludzie rozbiegają się. Daszyński znajduje się między końmi policyjnymi.
Ale demonstracje robotnicze zaczynają ponawiać się w różnych częściach miasta. Wzburzenie rośnie. Podniecenie ogarnia wszystkie sfery ludności. A trzeciego dnia chłopcy zaczęli biegać po ulicach Wiednia i wykrzykiwać tytuły dodatku nadzwyczajnego:
— Dymisja rządu Badeniego!
Walka w obronie praw parlamentu została wygrana.