USA ( US Army, Navy & Air Force) utrzymują 1,4 mln ludzi pod bronią oraz 860.000 rezerwistów. Budżet wojskowy wynosi 678 mld USD (20% wydatków państwowych), plus – dodatkowo - ok. 90 mld USD na tzw. operacje zagraniczne, z których gospodarka i społeczeństwo nie ma większego pożytku. Stopa inflacji jest niewielka – 1,5%. Jak wspomniałem powyżej, historia kryzysów ekonomicznych i finansowych uczy, iż właśnie duże zadłużenie jest zarodkiem kolejnego kryzysu. Przestrzega przed tym, np., prof. Richard Vague, wybitny ekonomista amerykański, który opublikował niedawno książkę pt.: „The Next Economic Disaster. Why It’s Coming and How to Avoid It?” („Kolejna katastrofa gospodarcza. Dlaczego nadchodzi i jak jej uniknąć?), University of Pensylvania Press, 2014 r.
Problemy społeczne: niedobra sytuacja w gospodarstwie światowym oraz komplikacje ekonomiczne w samych Stanach Zjednoczonych powodują tamże poważne zaostrzenie problemów społecznych. Chyba nigdy, po 2. wojnie światowej, nie były one tak nabrzmiałe, jak obecnie. Dumnym i wymagającym obywatelom Ameryki żyje się coraz gorzej. Pogłębia się przepaść między biegunem bogactwa a biegunem biedy. Głównym miernikiem rozwarstwienia majątkowego i dochodowego jest tzw. współczynnik Gini. Jego wartość zerowa (0) oznacza absolutną równość majątkowo-dochodową w danym społeczeństwie, a 100 punktów – całkowitą nierówność. Nie ma ani jednego zerowego przypadku Gini na naszej umęczonej planecie.
W skali światowej, współczynnik ten wynosił, średnio, 45 – 200 lat temu, a teraz znów powrócił do liczby 45! Czyli, pod tym względem, ludzkość cofnęła się o 200 lat wstecz. Skandaliczna sprawa. Jedynie, w latach 70-tych 20.wieku, globalny współczynnik Gini spadł do wielkości 36, ale od tej pory – stale wzrasta. W USA wynosi on obecnie 48 (a w Polsce – 35). 70% majątku (bogactwa) amerykańskiego należy do 5% najbogatszych obywateli! Zresztą, prof. Janet Louise Yellen, prezeska zarządu Federal Reserve, przyznaje, z całą szczerością, iż jeszcze nigdy, w ciągu ostatnich 100 lat, dysproporcje dochodowe w społeczeństwie amerykańskim nie były tak duże, jak obecnie. Pogłębiają się one, w szczególności, od roku 2007 (początek kryzysu globalnego). Charakterystyczne, iż współczynnik Gini jest wysoki również w innych krajach gospodarczo rozwiniętych.
Stopa bezrobocia w USA jest dość duża, ale ostatnio spadła ona – oficjalnie - do 5,8% ogółu zatrudnionych, co wywołało entuzjazm u prezydenta B. Obamy. Z tym miernikiem bezrobocia jest jednak poważny problem, gdyż niektórzy analitycy oceniają, że wynosi on faktycznie 16% a nawet 21%. Realistycznie rzecz ujmując, należy ocenić, iż stopa owa kształtuje się w granicach 9% - 10%. W USA mieszka 156 mln ludzi zdolnych do pracy (tzn. w wieku produkcyjnym) – czyli łatwo obliczyć sobie, ilu jest bezrobotnych (oficjalnie i nieoficjalnie). W każdym razie, jest to duża armia ludzi, którą należy pomnożyć, średnio, przez 4 osoby (rodziny), aby uzyskać rozmiary jakże licznej grupy społecznej – poniżonej, wykluczonej i niezadowolonej. Fachowcy spodziewają się, niestety, dalszego wzrostu bezrobocia i podkreślają, że poprawa sytuacji może nastąpić w wyniku wdrożenia większej skali innowacyjności i inwestycji w gospodarce. W konsekwencji bezrobocia, ponad 1,5 mln gospodarstw domowych w USA dysponuje sumą tylko 2 USD dziennie – na utrzymanie. W gospodarstwach tych jest ponad 3 mln dzieci. W ogólności – 17 mln dzieci znajduje się w rodzinach, którym nie starcza na jedzenie (głodujących). Aż 46,3 mln biednych obywateli amerykańskich (1/6 ogółu ludności) zmuszona jest korzystać z darmowych talonów (kartek) żywnościowych od rządu. W USA jest 643.000 bezdomnych.
Dość trudna sytuacja utrzymuje się nadal w służbie i w ochronie zdrowia. Ambicją prezydenta B. Obamy było polepszenie tej sytuacji i zapewnienie ubezpieczeń społecznych oraz opieki lekarsko-szpitalnej na wysokim poziomie, szczególnie, obywatelom pozbawionym takich świadczeń. Jego program przeszedł do historii USA pod mianem Obamacare (pełna nazwa: Patient Protection and Affordable Care Act – PPACA). Kwestia ta wywołuje ciągle wiele sprzeciwów, oporów i dyskusji w Stanach Zjednoczonych, choć jest, naturalnie, na rękę obywatelom korzystającym z udogodnień obamowskich. Istnieje ryzyko, że władza republikańska może zniweczyć te dokonania. Prezydent podpisał ustawę PPACA dnia 23 marca 2010 r. (wejście w życie), po uprzednim jej przyjęciu przez Kongres. Z kolei, Sąd Najwyższy USA zatwierdził tę ustawę dnia 28 czerwca 2012 r.
Umożliwia ona pacjentom szerszy zakres ubezpieczeń zdrowotnych oraz dostęp do opieki lekarskiej i szpitalnej na wysokim poziomie (także prywatnej). Usuwa też pewne anomalie w tym zakresie, szczególnie, kiedy firmy ubezpieczeniowe „przerzucały” sobie wzajemnie pacjentów, którzy, nierzadko, pozostawali bez ubezpieczenia zdrowotnego i bez opieki lekarskiej. Ustawa zakazuje także ubezpieczycielom samowolnego podnoszenia składek i opłat za usługi lekarsko-szpitalne, wprowadza dotacje i subsydia dla służby zdrowia oraz rozszerza zakres profilaktyki i zwiększa dostępność służby zdrowia dla obywateli. Finansowanie tych nowatorskich (w USA) zmian zapewnione zostało ze środków państwowych i prywatnych, co – naturalnie – pociągnęło za sobą większe obciążenia podatkowe dla najbogatszych (najlepiej zarabiających). Właśnie na tym tle i za ich przyczyną toczy się nadal ostra batalia wokół Obamacare a jej wynik ostateczny nie jest jeszcze przesądzony. W każdym razie, już ponad 105 mln Amerykanów skorzystało z dobrodziejstw omawianej ustawy. Zmniejszyła się także liczba obywateli nieubezpieczonych – od 18% ogółu (w 2013 r.) do 13,4% (w połowie 2014 r.). Jak dotychczas, Obamacare jest znacznym, choć jeszcze niepełnym, sukcesem pana prezydenta.
Polityka zagraniczna: ta kardynalna dziedzina w wydaniu obamowskim wymagałaby odrębnej, obszernej i pogłębionej analizy. Jest o czym myśleć i pisać. Jednakże, w niniejszym krótkim opracowaniu, skoncentrujmy się jedynie na kliku węzłowych aspektach tego zagadnienia, które mają najważniejsze znaczenie dla USA i dla reszty świata. Szczerze powiedziawszy, jestem bardzo rozczarowany z powodu negatywnej reorientacji i niskiej efektywności współczesnej polityki zagranicznej USA za prezydentury B. Obamy oraz jej niebezpiecznych aberacji, zwłaszcza w ostatnich czasach. Nie mam też większych nadziei na to, że sytuacja ulegnie poprawie; wręcz przeciwnie – spodziewam się raczej zaostrzenia merytoryczno-metodologicznego w polityce zagranicznej Waszyngtonu, szczególnie, po przejęciu pełni władzy przez Republikanów. Chyba, że spełni się ponownie znana prawda, że Moskwie i Pekinowi lepiej i łatwiej pertraktuje się z Waszyngtonem, kiedy rządzą tam Republikanie a nie Demokraci?
Na początku 1. kadencji pana prezydenta wyglądało na to, że nastąpi pozytywny zwrot jakościowy w polityce zagranicznej USA. Państwo to było naonczas ubabrane, by tak rzec, w awanturę iracką, afgańską, bliskowschodnią, antyterrorystyczną i in., znalazło się ono w apogeum kryzysu globalnego a na horyzoncie majaczyły już przebłyski nadciągających rewolucji islamskich. Szybko zmieniał się układ sił globalnych – na niekorzyść USA. Świat wkraczał w epokę postamerykańską. Wówczas to, B. Obama stwierdził, iż Stany Zjednoczone nie panują już nad światem – do niedawna jeszcze jednobiegunowym, po upadku ZSRR, w roku 1991. Wydawało się, że Waszyngton i sam prezydent wkroczy na drogę realizmu, pragmatyzmu oraz budowania lepszego i nowego świata wielobiegunowego, oczywiście, z udziałem pozytywnie przeobrażonych USA. Był to okres, kiedy B. Obama wygłosił (na Uniwersytecie w Kairze) przemówienie nt. „nowego otwarcia wobec Islamu”, kiedy mówiono o „resecie” stosunków USA z Rosją i kiedy poprawiała się współpraca amerykańsko-chińska. Optymizm i nadzieja na lepsze nie potrwała jednak długo. Waszyngton powrócił dość szybko na drogę hegemonizmu, agresywności, dominacji supermocarstwowej i odbudowy swej wiodącej pozycji w świecie.
Dziś można już stwierdzić, iż wybór tego rodzaju stanowi kardynalny błąd strategiczny o znaczeniu długofalowym i zasadniczą pomyłkę w ocenie sytuacji amerykańskiej i globalnej (Miscalculation). Naturalnie, trudno dziwić się temu, że Ameryka pragnie usilnie powrotu do swej pozycji supermocarstwa nr 1; ale Ameryka powinna wiedzieć, że obecnie jest to już mało realne (nawet za cenę wielkiej wojny) lub wręcz niemożliwe. Są dwa główne powody makro tej niemożności – zmiana układu sił w świecie oraz osłabienie pozycji globalnej USA i pogorszenie ich sytuacji wewnętrznej – wskutek kryzysu globalnego i poważnych błędów w polityce wewnętrznej i zagranicznej.
Nie mam stuprocentowej pewności, ale podejrzewam z dużym prawdopodobieństwem słuszności tej oceny, iż za tak radykalną zmianą, początkowo dość pozytywnej linii, formy i treści w polityce zagranicznej B. Obamy, kryją się owe DMCs, niektórzy doradcy i co bardziej wojownicze siły neokonserwatywne w obydwu partiach oraz jastrzębie z kompleksu wojskowo-przemysłowego. Ameryka straciła bardzo wiele na kryzysie i – zapewne – chce zakamuflować swe straty wojowniczością lub też odrobić je pobrzękując i wymachując szabelką. Na szczęście, inne supermocarstwa, szczególnie Chiny, Rosja i Indie, dość skutecznie powstrzymują wojownicze zapędy jastrzębi amerykańskich. Dramaturgia obecnej sytuacji jest poważna: gdyby USA nadal kroczyły samowolnie i bezceremonialnie taką drogą, nie licząc się ze zdaniem innych, wówczas może to skończyć się ich zagładą. Bowiem pozostałe supermocarstwa też mają możliwości techniczne „zniszczenia” USA w ciągu 10 minut! Po co? Na co?
Czyli – globalny cel główny jest praktycznie nieosiągalny, ale USA wytrwale i uparcie dążą do niego. W wyniku tego, w ramach owej reorientacji w kierunku hegemonistycznym i supermocarstwowym, USA popełniły już wiele kolejnych błędów makro, podejmując chybione poczynania międzynarodowe, które mogą je bardzo drogo kosztować. Chodzi, przede wszystkim, o bezprecedensowe skonfliktowanie się z Islamem, w ślad za wojną z radykalnym fundamentalizmem i terroryzmem islamskim („War on Terror”), której intensyfikacja nastąpiła pod pretekstem zniszczenia 2 wieżowców WTC w Nowym Jorku oraz wielkich strat ludzkich i materialnych z tym związanych. Jakie są dotychczasowe praktyczne rezultaty amerykańskiej „War on Terror”? Odwrotne od zamierzonych: terroryzm nasila się, dokonują się rewolucje islamskie, tworzy się kalifat islamski, leje się krew i trwają działania wojenne w Afryce, na Bliskim i na Środkowym Wschodzie (Syria, Palestyna, groźby wobec Iranu itp.), w Iraku, w Afganistanie, w Pakistanie i gdzie indziej (+ podburzanie muzułmanów na Zakaukaziu, w chińskim Sinkiangu i buddystów w Tybecie itp.). Do rangi symbolu niepowodzenia strategicznego urasta powrót US Army do Iraku, gdzie sprawa pacyfikacji i amerykanizacji miała być już dawno załatwiona – jak twierdził pochopnie i nieodpowiedzialnie b. prezydent George W. Bush, jr. Również, z obamowskiego „nowego otwarcia wobec Islamu” nic jeszcze nie wyszło. DMCs i lobbies nie pozwalają prezydentowi na to. Nobel Peace Prize przeobraża się, w danym przypadku, w Nobel War Prize. Słowem, w żywotnym interesie samych USA i całego świata leży uspokojenie i normalizacja stosunków z Islamem, ale – we współczesnej sytuacji i przy obecnej polityce zagranicznej Waszyngtonu jest to zadanie niezwykle trudne do realizacji.
Drugi wielki błąd strategiczny – to gwałtowne pogorszenie stosunków USA z Rosją, czyli tzw. reset negatywny, „2. zimna wojna” i nowy jakościowy wyścig zbrojeń. Inny wymowny symbol: Putin i Obama przeszli w milczeniu obok siebie (10.11.2014 r.) w Pekinie (na „szczycie” APEC) a potem zamienili niechętnie raptem parę słów. A jeszcze nie tak dawno konferowali całymi godzinami i poklepywali się przyjaźnie po plecach, przy każdej nadarzającej się sposobności. Co się nagle stało, że taka zmiana? Najwidoczniej DMCs uznały, że Rosja i odradzanie się jej ambicji imperialnych stanowi główną przeszkodę na drodze do hegemonizmu amerykańskiego i do dominacji USA w świecie?! Rywala trzeba więc osłabić i – najlepiej - zniszczyć. Do pewnego czasu, Rosja - rozkojarzona po upadku ZSRR – tolerowała z bólem te zapędy amerykańskie. Wiele spośród byłych państw członkowskich RWPG i Układu Warszawskiego przeszło bezkolizyjnie do UE i do NATO. Niemcy zjednoczyły się pokojowo – dzięki M. Gorbaczowowi. Amerykańska i unijna „strefa wpływów” rozkwitała w najlepsze na obrzeżach Federacji Rosyjskiej.
Ale tego było Zachodowi za mało – zapragnął on jeszcze Ukrainy. I tu trafiła kosa na kamień. Kijów jest zbyt blisko Kremla. Obserwujemy wydarzenia ukraińskie „na żywo”. Była już jedna nieudana próba ustanowienia rządów prozachodnich na Ukrainie (Juszczenko/Tymoszenko). Teraz podjęto drugą próbę (Poroszenko/Jaceniuk – obaj mówią świetnie po amerykańsku). Pod przykrywką 2. Majdanu, okręty V-tej floty US Navy już płynęły do Sewastopola, żeby opanować tę strategiczną bazę morską. Ale armia i flota rosyjska była szybsza i odzyskała Krym. Nie jest jeszcze pewne, czym i kiedy zakończy się dramat i epopea ukraińska? Póki co jednak, trwa tam próba rozszerzania na wschód amerykańsko-unijnej „strefy wpływów”. Przez Polskę i przez inne kraje bałtyckie przebiega już pierwsza linia frontu w konfrontacji amerykańsko-natowsko-rosyjskiej. Gen. Philip Breedlove, amerykański dowódca wojsk NATO w Europie, domaga się umocnienia ich potencjału i obecności na wschodniej flance tego sojuszu. Samoloty bojowe z obydwu stron już ocierają się o siebie w powietrzu. Wojska rakietowe i lądowe są w stanie pełnej gotowości bojowej. Trwa wojna ekonomiczna, informatyczna i propagandowa Zachodu z Rosją itp. Wszystko to kryje w sobie ryzyko przekształcenia się „2. zimnej wojny” w 3. wojnę gorącą. Czy nie można rozwiązywać inaczej konfliktów międzynarodowych? Można, ale trzeba chcieć i umieć. W tak trudnej sytuacji strategicznej, zaskoczeni włodarze polscy starają się niezdarnie i - głównie – w słowach umacniać potencjał obronny RP. Trochę za późno.
W przekonaniu neokonserwatystów i jastrzębi amerykańskich, Chiny stanowia kolejną i chyba najważniejsza przeszkodę w realizacji planów oraz ambicji hegemonistycznych i dominacyjnych Waszyngtonu. Jednak, tym przypadku, sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana, a błędy amerykańskie – znacznie poważniejsze, przy czym wcześniejsze z nich nakładają się na najnowsze. Wielu Amerykanów (z chlubnym wyjątkiem Henry Kissinger’a a nawet prezydenta B. Obamy) uważa, że USA postąpiły źle, że inwestowały w Chinach, przyczyniając się do China’s Rise (rozkwitu Chin), że trzeba było uderzyć w Chiny, zanim stały się one potęgą itp. itd. Nie brak też w USA wpływowych osobistości, które prorokują nieuchronność militarnego „czołowego zderzenia” („Head-on Crash”) między Ameryką a Chinami. Głosił to, np., prof. Richard Felix Staar******/. Byłem na jego wykładzie, na Uniwersytecie Warszawskim (na początku bieżącego stulecia) i słyszałem tę wypowiedź na własne uszy. Audytorium zamarło z przerażenia.
Za kolejny wielki błąd USA wobec ChRL uznać należy to, co Waszyngton wyczynia obecnie w stosunku do Pekinu. Jest to dość brutalna, choć, w zamierzeniu – subtelna „podwójna gra” („Double Game”). Bowiem, z jednej strony, kierownictwo amerykańskie zachowuje pozory i poprawność w odniesieniu do Chin. Sam B. Obama mówił w Pekinie (10.11.2014 r.), że Ameryka życzy sobie pomyślnych, rozwijających się i pokojowych Chin. Dwustronna i wielostronna (np. APEC) współpraca polityczna, gospodarcza, społeczna, kulturalna, naukowo-techniczna, strategiczna i in. rozwija się pomyślnie, jak gdyby nigdy nic.
Ale, z drugiej strony, podejmowane są przez USA coraz intensywniej działania strategiczno-militarne celem przeciwstawiania się „ekspansjonizmowi chińskiemu”, szczególnie na obszarach Azji/Pacyfiku. Terytorium chińskie jest już opasane z trzech stron (z wyjątkiem północnej) łańcuchem ponad 20 amerykańskich baz wojskowych. Umacniane są sojusze militarne USA z Japonią, z Koreą Południową, z Filipinami, z Australią a nawet z... Wietnamem, zmasakrowanym przezcież przez USA podczas pamiętnej wojny indochińskiej. Temu ostatniemu zamierza się wyznaczyć rolę neoUkrainy – przeciwko Chinom, jak niedawno określono rolę Ukrainy – przeciwko Rosji. USA podsycają spory terytorialne Chin z państwami sąsiadującymi oraz ingerują w ich sprawy wewnętrzne (prawa człowieka, Sinkiang, Tybet/Dalaj Lama i in.). A przecież – na rozwiązanie czekają jeszcze takie poważne i wybuchowe kwestie, jak tajwańska, północno-koreańska (nuklearna) i in.
Nie jest tajemnicą, iż celem włodarzy amerykańskich jest spowodowanie „kolorowej rewolucji” w Chinach. Świadczą o tym, inspirowane i popierane przez Zachód, ekscesy studenckie w Hong Kong’u (początek października, 2014 r.), pod hasłem Occupy Central. Zastosowano tam znów wzorzec majdanowy czy – wcześniejszy model – Occupy Wall Street w Nowym Jorku. Problemów jest więc wiele. Kierownictwo chińskie robi niemało, aby nie zaostrzać sytuacji w stosunkach ChRL – USA i prowadzi efektywną oraz bardziej wyrafinowaną, wręcz finezyjną politykę wobec Stanów Zjednoczonych. To napawa nadzieją na lepsze. Ale i w tym przypadku, USA osiągają efekt odwrotny od zamierzonego, bowiem, ich agresywna polityka wobec Chin i Rosji prowadzi do umocnienia współpracy między nimi, do konsolidacji i do wzrostu znaczenia obszarów Azji i Pacyfiku oraz do osłabiania pozycji obrzeży Północnego Atlantyku w świecie. Ot co!
Konkluzja: z zainteresowaniem, z sympatią i z nadzieją obserwowałem ewolucję obamowskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej USA. Jestem jednak mocno rozczarowany (ale nie zaskoczony) jej dotychczasowymi wynikami, stereotypowymi treściami i anachroniczną metodologią, szczególnie w polityce zagranicznej USA. Przecież, miała być ona nowatorska, innowacyjna i bardziej efektywna niż za poprzednich prezydentów, ale pozostała sobą – czyli polityką kowbojską i imperialną. Co więcej, okazała się ona nawet znacznie jakościowo gorsza od poprzednich – jeśli brać pod uwagę jej ww. globalne efekty odwrotne - w stosunku do zamierzonych. Tracę już nadzieję, że B. Obama zdoła jeszcze cokolwiek zmienić w tym zakresie. USA i świat był nieco bardziej bezpieczny, kiedy prezydent obejmował władzę, zaś obecnie jest dużo bardziej niebezpieczny, kiedy przychodzi mu oddać władzę. Szkoda!