Plan stabilizacyjny opracowany w życzliwej współpracy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym zakładał, że w 1990 r. produkcja przemysłowa w Polsce obniży się o 5%, a płace realne spadną o 8%. Mówiono o przejściowym pojawieniu się bezrobocia na poziomie około 400 000 osób. Poziom cen miał się w tym czasie zwiększyć o 45%. Rzeczywistość natychmiast przekroczyła te prognozy. Wzrost cen był dwukrotnie wyższy niż zakładano (80% w 1990 r.). Produkcja przemysłowa już na początku 1990 r. obniżyła się nie o 5%, lecz o 30% i o tyle mniej więcej, a nie o 8%, spadły realne płace; po dwóch latach były one o ponad 1/3 niższe niż w 1989 r. W ciągu 1990 r. rejestrowane bezrobocie wzrosło od zera do miliona osób, w 1991 r. przekroczyło dwa miliony, a w 1992 r. zbliżyło się do trzech milionów. Dramatyczny spadek liczby zatrudnionych w gospodarce narodowej (chodzi tu zarówno o bezrobocie rejestrowane, jak i ukryte oraz o znaczną liczbę ludzi pracujących dorywczo „na czarno”) okazał się najtrwalszym skutkiem polskiej transformacji. Dochód narodowy (z grubsza odpowiednik tego, co dziś nazywamy produktem krajowym brutto, ale inaczej liczony) obniżył się w 1990 r. o przeszło 11%, a wciągu dwóch lat o ponad 18%. Była to najgłębsza recesja od czasów Wielkiego Kryzysu lat 1929-1933. To, że rezultaty programu stabilizacyjnego tak szybko rozminęły się z założeniami wcale nie dyskwalifikuje autorów tego programu jako profesjonalistów, chociaż powinno trochę stonować pychę i pewność siebie, z jaką ekonomiści bywają skłonni traktować swoje chybotliwe prognozy jako produkty nauki ścisłej. Ekipa Leszka Balcerowicza szła w nieznane, a właściwie prowadziła Polskę w nieznane. Nie dało się przewidzieć rezultatów. Rosyjscy, czescy i węgierscy naśladowcy naszych reformatorów też nabili sobie i swoim narodom wiele guzów, nieraz jeszcze bardziej bolesnych.
Nie to jest więc dziwne, że ekipa Balcerowicza przeliczyła się w swoich prognozach. Godne uwagi jest to, ze wielki rozziew między założonymi wskaźnikami a taktycznymi rezultatami nie skłonił ich do złagodzenia kursu. Przeciwnie, gdy okazało się, że w odziedziczonej po socjalizmie zmonopolizowanej gospodarce nazajutrz po „skoku w rynek” nie pojawiły się samorzutnie mechanizmy samoregułacji przez konkurencję, sternicy polskiej gospodarki nie uznali, że potrzebny tu jest dłuższy okres przejściowy i odpowiednia polityka państwa, lecz parli nadal najkrótszą drogą do zamierzonego celu. Zwiększyli tylko nacisk na ekspresową - upadłościową lub zarządzaną odgórnie - prywatyzację przedsiębiorstw państwowych. Moim zdaniem wskazuje to, że w ich zamiarach i w ich myśleniu motyw inżynierii ustrojowej górował nad praktycznym zadaniem opanowania hiperintlacji, uzdrowienia pieniądza i zrównoważenia budżetu. Chodziło im nade wszystko o to, by jak najszybciej „zbudować kapitalizm”. (...)
* * *
Transformacja zmodernizowała Polskę, ale społeczny koszt tej modernizacji okazał się bardzo wysoki, a co ważniejsze - bardzo trwały. Pod względem rozpiętości dochodów i skali nierówności społecznych jesteśmy w ścisłej czołówce Europy. Są to nierówności trwałe, dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Wielkiemu zróżnicowaniu dochodów odpowiadają coraz głębsze różnice w zakresie opieki zdrowotnej, dostępu do wykształcenia i szans awansu kolejnych pokoleń. W rezultacie różnice te mają charakter bez mała niezmiennego podziału przywilejów i upośledzeń. Równość szans pozostaje w sferze marzeń. Dzieci i wnuki tych, których okręt neoliberainej modernizacji zostawił za burtą, w większości już się nie wdrapią na pokład. Wywiera to na ich sposób postrzegania wolnej Polski znacznie większy wpływ niż umoralniająca dydaktyka. Rzecz nie sprowadza się do zróżnicowania płac i dochodów. Najistotniejszym bodaj czynnikiem traumy Wielkiej Zmiany jest masowe i trwałe bezrobocie.
Liczba rejestrowanych bezrobotnych w Polsce wahała się w ciągu ostatniego dwudziestolecia między dwoma a trzema milionami osób. Przeważająca ich część nie ma już prawa do zasiłku, gdyż jest to najczęściej bezrobocie długotrwałe. Ale to wierzchołek góry lodowej. W 2007 r. Mieczysław Kabaj oceniał, że Polska jest na ostatnim lub przedostatnim miejscu w Europie pod względem odsetka ludności zawodowo aktywnej. Według jego szacunków potwierdzonych przez Leszka Gilejkę „w latach 1990-2005 zlikwidowano blisko 5 milionów miejsc pracy, a ludność w wieku produkcyjnym zwiększyła się o ponad 2 miliony osób”. Stopa zatrudnienia wynosiła w ostatnich latach PRL 80%, dziś wynosi 53%. Jest to wynik dezindustrializacji spowodowanej przez Wielką Zmianę. Ludzie zbędni z punktu widzenia neoliberalnej racjonalności jakoś oczywiście żyją. Chłoporobotnicy powrócili na wieś, gdzie mają przynajmniej co jeść, a szczytem ich marzeń jest bodaj najlichsza renta. Znaczną część ludzi zbędnych w przekształconej gospodarce upchnięto na przyznawanych lekką ręką rentach inwalidzkich lub wcześniejszych emeryturach. Obciążyło to bardzo budżet państwa, chyba jednak nie zapewniło wolnej Polsce głębokiego przywiązania i wdzięczności tych ludzi. Wielu ima się dorywczych zajęć i zarabia „na czarno”, w wiecznym lęku o jutro. Bezrobocie wśród młodzieży - rzecz jasna tylko to rejestrowane, więc uchwytne - sięga 35% lub 40% i jest najważniejszą przyczyną masowej emigracji zarobkowej. Młodzi Polacy, którzy jadą do Anglii, zakładają tam rodziny, rodzą i wychowują tam dzieci, w większości już nie wrócą do kraju. W okresach dekoniunktury, zwłaszcza zaś w obecnym globalnym kryzysie, lęk przed bezrobociem jest najważniejszą emocją negatywną kształtującą postawy społeczne także wśród tych młodych ludzi, którzy jakoś sobie radzą w nowej rzeczywistości i jesienią 2007 r. nawoływali się esemesami, by pójść do lokali wyborczych i zapewnić Platformie zwycięstwo nad PiS. Dziś ta młodzież jeszcze sobie radzi, ale ma powody do niepokoju.
Ci, co sobie radzą i mogą oceniać, że transformacja zmieniła ich życie na lepsze, są wciąż jeszcze w większości. Liczbę tych, których modernizacja zostawiła za bartą, szacuje się na jakieś 25-30% polskiego społeczeństwa. Między zaradnymi a poszkodowanymi nie ma już braterskiej miłości. Inteligencja znalazła się na ogół po słonecznej stronie, w strefie tzw. klasy średniej, ale docierają do niej irytujące odgłosy gniewu, rozgoryczenia, frustracji i agresji ze strony poszkodowanych współbraci. (...)