Niemcy tak zrobili w ostatnich latach i radzą sobie dobrze. Ich eksport rośnie mimo podwyżki płac. Ale polska gospodarka jest inna.Niemcy żyją z zaawansowanego technologicznie eksportu. To z jednej strony sprawia, że wyższe płace bardziej obciążają Konkurencyjność przedsiębiorstw, ale z drugiej strony te przedsiębiorstwa są bardziej elastyczne, bo stale konkurują w różnorodnych i zmiennych warunkach wielu rynków. System niemiecki jest na to gotowy, bo pracownicy biorą udział w zarządzaniu. W systemie szwedzkim rynkowe dostosowanie jest wspomagane tradycją centralnych negocjacji płacowych. Takie mechanizmy na co dzień wspierają konkurencyjność i ułatwiają dostosowanie się do poważniejszych zmian. Podobne
rozwiązania muszą być częścią pakietu, jeżeli chce się trwale zwiększać płace i wydajność pracy. To musi być złożony proces. Trzeba jednocześnie iść kilkoma ścieżkami. Jak ktoś spróbuje pójść jedną, to polegnie.
Zna pan – poza Niemcami – kraj, któremu udaje się wychodzić z neoliberalnej pułapki?
Większość państw Ameryki Łacińskiej stopniowo z dobrym skutkiem robi to przynajmniej od dekady. Udało im się nawet nieco zmniejszyć różnice dochodowe, zwiększając tempo wzrostu i konkurencyjność.
Przeważnie to jeszcze nie są jakieś wielkie sukcesy, ale kierunek jest dobry. To się udaje nie tylko w wielkim kraju, jakim jest Brazylia, ale też w mniejszych – jak Urugwaj czy Ekwador. A zachodnie gospodarki stosujące neoliberalną logikę deregulacji i ograniczania ingerencji państwa nie mogą wyjść ze stagnacji.
Wielcy ekonomiści, tacy jak Larry Summers czy Paul Krugman, piszą, że czeka nas sekularna stagnacja, czyli utrzymujący się wiele dekad brak wzrostu gospodarczego. Dla wchodzących na rynek pracy pokoleń byłaby to zapowiedź życiowej katastrofy. Wierzy pan, że tak będzie?
To od nas zależy. Można więcej inwestować w badania, żeby zwiększyć wydajność, można wspierać popyt i inwestycje. Nie jesteśmy bezradni. Ale jeśli poprzestaniemy na deregulowaniu i drukowaniu pieniędzy, czekają nas kolejne zmarnowane dekady wstrząsów wywoływanych przez powstawanie i pękanie baniek spekulacyjnych. Europa ma fundamentalne problemy polityczne, ale nawet w USA, które mają tylko problemy gospodarcze, od wybuchu kryzysu wzrost PKB per capita wynosi średnio 0,4 proc. rocznie. To jest wynik ponad dwa razy gorszy niż w Japonii podczas tak zwanych „zmarnowanych dekad” po 1980 r., kiedy japoński PKB rósł średnio 1 proc. rocznie. Pod rządami neoliberalnej doktryny Stany Zjednoczone radzą sobie dużo gorzej niż kraje, które one same wskazują jako symbole gospodarczej porażki.
Ja mam wrażenie, że USA się odbiły.
Bo w debacie dominują ci, którzy mają się najlepiej. W USA rosną tylko kursy akcji, dochody jednego procenta najbogatszych i ceny najbardziej luksusowych dóbr. Bo sztucznie drukowane pieniądze szukają jakiegokolwiek ujścia. Połowa krajów OECD nie odbudowała jeszcze PKB per capita z 2007 r. Bezrobocie na ogół maleje dzięki temu, że ludzie godzą się na desperacko niskie płace albo na tzw. samozatrudnienie, czyli faktycznie na bezrobocie przerywane okresami jakichś dorywczych zajęć. Wyborcy nie wiedzą, co się dzieje, bo parametry, które podają politycy i media, są zupełnie inne niż ich życie. Przeciętny człowiek słyszy, że jest coraz lepiej, a jemu jest coraz gorzej, więc myśli, że to z nim coś jest nie tak. Łatwo jest ulec propagandzie i się w tym wszystkim pogubić. Dlatego napisałem „Ekonomię – instrukcję obsługi”.
Gdyby pan mógł naprawić świat, od czego by pan zaczął?
Może od zmiany działania korporacji. Bo wzrost siły akcjonariuszy instytucjonalnych, takich jak banki i fundusze inwestycyjne, spowodował, że część zysku przeznaczana na inwestycje, która w latach
60. wynosiła 55–65 proc., w ostatnich 10 latach spadła 10-krotnie. Amerykańskie korporacje ponad 90 proc. zysku oddają akcjonariuszom, a inwestują tylko 6 proc.
To w dużym stopniu jest skutek prywatyzacji systemu emerytalnego. Emeryci nie są zainteresowani przyszłością, więc fundusze emerytalne domagają się wysokich dywidend, a nie inwestycji.
Dokładnie.
Co by pan z tym zrobił?
Uzależniłbym udział w dywidendzie od tego, jak długo posiada się akcje. Gdyby pełne prawo do dywidendy uzyskiwało się np. 10 lat po kupieniu akcji, akcjonariusze byliby zainteresowani rozwojem, a nie tylko drenowaniem przedsiębiorstw z gotówki. Trzeba by to wzmocnić przez ograniczenie płac menedżerów. Bo oni też są zainteresowani drenowaniem firm, a nie ich rozwojem. Płacą coraz większe
dywidendy, żeby akcjonariusze płacili im coraz większe pensje i premie. Nie jest dla nich ważne, jak firma będzie się miała za 5 czy 10 lat. Kiedy ją wydrenują, będą żyli z tego, co wydrenowali, albo pójdą do innej. To niszczy gospodarkę. Im bardziej ten proces jest ograniczony przez państwo, tym lepiej radzi sobie
cała gospodarka. To widać w porównaniach międzynarodowych.
Nie trzeba niszczyć kapitalizmu, żeby uratować świat?
W gruncie rzeczy potrzebne są niewielkie korekty, które przywrócą racjonalność i rozwój, ograniczając niszczącą doraźną chciwość. Kiedy neoliberalizm zaczynał dominować, obiecywał, że dzięki zwiększeniu nierówności będziemy mieli szybki wzrost i wszyscy na tym skorzystają. A okazało się, że mamy trzy dekady spowolnionego wzrostu. Kiedy już to wiemy, jedynym uzasadnieniem takiego systemu jest ideologia wypychająca kieszenie jednemu czy paru procentom najbogatszych kosztem całej reszty. Demokracja znosi to coraz gorzej. Zachód, który tej udającej ekonomiczną wiedzę ideologii uległ, traci swoją gospodarczą pozycję w świecie. Statystyka dobrze to pokazuje.
rozmawiał Jacek Żakowski