Andrzej Walicki
Czy możliwy jest liberalizm lewicowy?
Przegląd 23/2012
Państwo opiekuńcze było zaledwie pierwszym krokiem w kierunku wskazywanym przez najbardziej dalekowzrocznych myślicieli liberalnych
Tytuł niniejszej rozprawy miał formę pytania: czy możliwy jest liberalizm lewicowy? W świetle przedstawionej wyżej („P” nr 22 – przyp. red.) rekonstrukcji rozwoju tradycji liberalnej odpowiedź na to pytanie jest oczywista: liberalizm lewicowy od dawna jest rzeczywistością. Główny nurt myśli liberalnej ewoluował w kierunku lewicowym, w XX w. lewica liberalna dostarczyła intelektualnych podstaw ideowego konsensusu, na którym oparło się demokratyczne państwo opiekuńcze. Przy wszystkich swych niedoskonałościach, które z taką mocą ujawniły się w latach 70., zapisało się ono w historii jako „złoty wiek kapitalizmu”, albo raczej „złoty wiek liberalnej demokracji rynkowej”. To drugie określenie wydaje się ściślejsze, trudno bowiem abstrahować dziś od wyraźnego konfliktu między spuścizną państwa opiekuńczego a interesami oligarchii kapitalistycznych, usilnie pracujących nad jego demontażem.
Państwo opiekuńcze nie było czymś zakończonym. Było zaledwie pierwszym krokiem w kierunku wskazywanym przez najbardziej dalekowzrocznych myślicieli liberalnych, od J.S. Milla do Johna Rawlsa. Załamanie się konsensusu, na którym się opierało, miało charakter rewolucyjnej zmiany paradygmatu, a więc zmiany nagłej i całościowej, nieuzasadnionej na gruncie stopniowego gromadzenia doświadczeń i powiększania wiedzy empirycznej. Odnotujmy jednak, że tylko w „postkomunistycznej” części Europy zaowocowało to totalnym zawłaszczeniem terminu „liberalizm” przez „neoliberalną” prawicę. W Stanach Zjednoczonych „liberalizm” nadal ma konotację centrolewicową, a więc kojarzy się z reformami społecznymi ograniczającymi autokrację „wolnego rynku”. W demokracjach zachodnioeuropejskich, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, liberalizm polityczny lub „bezprzymiotnikowy” wyraźnie oddzielił się od wolnorynkowego ekonomizmu. W książce przedstawiającej najnowszy stan wiedzy o przedmiocie czytamy na ten temat:
„Zasadniczą wartością, na jakiej wspiera się dominująca w nowoczesnych zachodnich demokracjach postać liberalizmu politycznego i teoria polityczna, jest równość, nie wolność. (...) Jednym z powodów usprawiedliwiających przyjęcie takiej perspektywy jest fakt, że znacznie bardziej libertariańskie rozumienie liberalizmu zostało z czasem przyswojone, i to zarówno w sferze teorii, jak i praktyki przez nowoczesny konserwatyzm” (Paul Kelly, „Liberalizm”, seria „Key Concepts”, Warszawa 2007, s. 74-75). (...)
(...) Ustalenie ponad wszelką wątpliwość, że lewicowy liberalizm jest nie tylko możliwością, ale również realnością i ma na swym koncie wielkie historyczne sukcesy, nie zmienia jednak faktu, że byliśmy świadkami jego porażki, zdumiewającej niezdolności do obrony przed brutalną ofensywą prawicy, a nawet gotowości godzenia się z własną marginalizacją. Jest to notabene świadectwem jego autentycznej lewicowości, czyli przynależności do formacji, która po tzw. upadku komunizmu poczuła się przegrana i straciła na jakiś czas wiarę w siebie.
Najbardziej chyba odrażającą cechą zwycięskiej ideologii „neoliberalnej” (vel „neokonserwatywnej”) jest intencja godzenia dogmatyki wolnorynkowej z „wartościami rodzinnymi”, proklamowanymi w USA przez Ronalda Reagana, a w Anglii przez Margaret Thatcher (która, jak wiadomo, nie wahała się głosić, że realnie istnieją tylko rodziny i jednostki, społeczeństwo natomiast jest fikcją). W katolickiej Polsce przybrało to formy wręcz karykaturalne. Kościół nie protestuje przeciw „dzikiemu” rynkowi (nie zważając na katolicką „naukę społeczną”, usystematyzowaną i zradykalizowaną przez Jana Pawła II), za to broni się z podziwu godną zaciekłością przed jakąkolwiek liberalizacją prawa do aborcji, dopuszczeniem praktyki in vitro itp. Wolnorynkowcy z centrum im. Adama Smitha nie wstydzili się stwierdzić, że dobrym rozwiązaniem problemu zabezpieczenia na starość mógłby być „model azjatycki”, czyli liczenie w wieku emerytalnym na pomoc dzieci, oraz oczywiście przywrócenie tradycyjnego modelu rodziny wielopokoleniowej. (...)
(...) Konserwatywni romantycy niemieccy, a także rosyjscy, doskonale rozumieli to współgranie rynku i państwa jako sił „atomizujących” (indywidualizujących) tradycjonalistyczne społeczeństwo. Wzrost siły nowoczesnego państwa współdziałał z rozwojem relacji rynkowych w rozluźnianiu więzi „organicznych”, zastępowaniu ich więziami zracjonalizowanymi, kontraktualnymi, indywidualizującymi ludzi i umożliwiającymi pionową i poziomą mobilność wyemancypowanych jednostek. Prototypem takiego rozwoju był starożytny Rzym, o czym pisali zarówno ideologowie romantycznego konserwatyzmu, jak i klasycy socjologii (Tönnies i Weber). (...)
(...) Dorobek XX-wiecznych badaczy problemów nacjonalizmu pozwala uzupełnić ten obraz analizą nowoczesnego procesu narodotwórczego – co jest, jak sądzę, szczególnie ważne dla Polaków. Wzrost znaczenia nowoczesnej wspólnoty narodowej ukazany został jako wprost proporcjonalny do zmniejszenia roli wspólnot lokalnych, a więc sprzyjający procesowi emancypacji jednostek. Nowoczesny naród nie jest bowiem organiczną wspólnotą typu Gemeinschaft, wykluczającą pluralizm i ujednostkowienie. Wprost przeciwnie: wedle trafnej formuły francuskiego teoretyka, Louisa Dumonta, jest on formą uspołecznienia odpowiadającą procesowi indywidualizacji, „wspólnotą ludzi uważających się za jednostki”. (...)
(...) Innymi słowy nowoczesny naród jest czymś więcej niż Rawlsowskim systemem kooperacji w oparciu o zgodność co do zasad i procedur, ale nie przypomina także „jednomyślnej”, ponadindywidualnej wspólnoty, dławiącej jednostki przez narzucanie im na każdym kroku rzekomej jednakowości myśli i celów. Już nie tradycjonalizm typu Gemeinschaft, ale także nie tylko zbiór jednostek połączonych jedynie przestrzeganiem uzgodnionych prawnie zasad współżycia. Nazwałem to „nacjonalizmem liberalnym” i obstaję przy tej nazwie (mającej zresztą prawa obywatelstwa w literaturze przedmiotu). Więź narodową, tak pojętą, uważam za nieredukowalną do utylitaryzmu, a więc zasadniczo różną od współzależności egoistycznych interesów, ale jednocześnie zupełnie niewspółmierną z antyindywidualistyczną wspólnotą tradycjonalizmu. (...)
(...) Młodzież polska jest dziś indywidualistyczna. Nie zawsze tak było. W epoce demokracji szlacheckiej Polska była w gruncie rzeczy (co wnikliwie podkreślał Norwid) federacją szlacheckich rodzin i sąsiedztw; pod zaborami rodziny były główną transmisją pielęgnowanych wartości i tradycji; w dużej mierze było tak również w PRL – to rodziny były wtedy alternatywą szkoły, indoktrynacji ideologicznej, państwowego patriotyzmu i oficjalnej pamięci zbiorowej. Ale to było i już nie wróci. Młode, internetowe pokolenie z rodzinnego tradycjonalizmu definitywnie wyrosło i nie mają szans próby odwrócenia tej ewolucji.
Zjawisko prekariatu, czyli stworzona przez „neoliberalną” rewolucję warstwa ludzi bez stałej pracy i związanych z nią, ciężko wywalczonych uprawnień, jest wciąż niedoceniane jako straszliwa groźba dla ustroju i stabilizacji społecznej jako takiej. Nie doceniają tej groźby nawet ofiary tej regresywnej ewolucji, są bowiem w olbrzymiej większości ludźmi młodymi, wolącymi jeszcze nie troszczyć się zbytnio o sprawę braku zabezpieczenia na stare lata. Ale naprawdę nie można przecież wyobrazić sobie realizacji scenariusza emerytur „kapitałowych”, czyli planowego oszczędzania przez całe życie na własną starość. Prezydent G.W. Bush myślał o stopniowym zlikwidowaniu Social Security, argumentując, że gra na giełdzie jest bardziej opłacalna niż płacenie składek, ale ludzie przytomni od razu uświadomili mu, że tylko znikoma mniejszość mogłaby to akceptować. Murzyni i Latynosi odpadliby od razu, „niebieskie kołnierzyki”, czyli ludzie pracy fizycznej, w większości też, a więc składki na prywatne fundusze emerytalne płaciłaby tylko niewielka, po purytańsku zdyscyplinowana biała mniejszość. Kwestia społeczna powróciłaby wówczas jako krwawiąca rana, bo tylko przymusowe ubezpieczenie społeczne w miarę skutecznie rozwiązywało problem starych ludzi bez środków do życia. Na korzyść Busha powiedzieć trzeba, że zrozumiał to szybko i odłożył swój projekt do lamusa.
System ubezpieczeniowo-opiekuńczy jest jednak nie tylko niezbędnym remedium na społeczną katastrofę; jest także pozytywną więzią obywatelską, podstawą mocnej integracji z własnym państwem. Kanadyjczycy np. są dumni ze swego państwa opiekuńczego, widzą w nim ważny składnik swojej obywatelskiej tożsamości, pozytywnie odróżniający ich kraj od wielkiego sąsiada – Stanów Zjednoczonych. Jest to wzór do naśladowania: trzeba dążyć do tego, aby również Polacy czuli się we własnym kraju bezpieczniej i lepiej niż za granicą, aby czerpali dumę nie z demontażu instytucji opiekuńczych, lecz z ich rozkwitu. (...)
(...) Przed współczesną lewicą, zarówno liberalną, jak i socjaldemokratyczną, stoją dziś dwa problemy: (1) społeczny, czyli niezbędne zahamowanie erozji bezpieczeństwa i wyścigu nierówności, oraz
(2) obyczajowy, czyli obrona coraz większej potrzeby wolności indywidualnej przed naporem sztucznie reanimowanego tradycjonalizmu. Wbrew pozorom są to sprawy najściślej ze sobą połączone, obie bowiem uzasadniają postulat powrotu do liberalnego państwa opiekuńczego. Tylko państwowość bowiem, antyautorytarna i zaangażowana w promowanie sprawiedliwości społecznej, może uniezależnić się od presji zarówno neoliberalnych „rynków”, jak i tradycjonalistycznego Kościoła, zabezpieczając zarówno przyzwoite minimum bezpieczeństwa społecznego, jak i rozsądne maksimum indywidualnej wolności.
Zygmunt Bauman wyraził opinię, że „nie ma już większej nadziei, aby państwo zaczęło ponownie świadczyć dawne usługi w zakresie pewności i bezpieczeństwa. Zakres swobody państwa w doborze polityki kurczy się, ograniczany przez moce globalne wyposażone w potężne narzędzia nacisku, takie jak eksterytorialność, błyskawiczność działania i zdolność do natychmiastowej ucieczki. Kara za naruszenie nowego globalnego porządku jest bezlitosna, niezwłoczna i wymierzana na miejscu. Odmowa przestrzegania globalnych reguł gry jest okrutnie karanym przestępstwem, a rządy państw muszą się wystrzegać jego popełnienia, gdyż w odróżnieniu od mocy globalnych „przywiązane są do miejsca” i nie mogą się wymknąć karze”.
Ignorować te ostrzeżenia byłoby w najwyższym stopniu nierozsądne, mimo to nie w pełni podzielam Baumanowski pesymizm. Przekonany jestem, że systemy gospodarczo-polityczne nie mogą istnieć bez określonego minimum społecznej legitymizacji. Jeśli głębokiego kryzysu legitymizacyjnego nie przetrwał radziecki komunizm, to nie przetrwa go również neoliberalny kapitalizm. Dominacja wpływów neoliberalnej prawicy okaże się wówczas incydentem, „wypadkiem po drodze”, a powrót do takiej czy innej formy antyautorytarnego państwa opiekuńczego uznany zostanie za niepodlegającą dyskusji oczywistość. Oczywiste jest bowiem, że rozwój liberalnego indywidualizmu jest nie do powstrzymania, a potrzeba rozsądnego bezpieczeństwa będzie wzrastać. Już dziś oczywiste jest, że wolność i bezpieczeństwo są wartościami nie konkurencyjnymi, lecz nierozłącznymi, nie ma bowiem wolności w warunkach nieustannego zagrożenia i strachu, a lekcję bezpieczeństwa gwarantowanego przez despotyzm przerabialiśmy już niejednokrotnie.