Dylematy lewicy
Z książki A. Walickiego: „Od projektu komunistycznego do neoliberalnej utopii”
Andrzej Walicki
Od projektu komunistycznego do neoliberalnej utopii.
Ideologiczne pułapki i drogi wyjścia
(Słowo wstępne)
Universitas, Polska Akademia Nauk, Kraków 2013 - Biblioteka Kuźnicy
I. Wyjaśnienia wstępne
Książka niniejsza, podobnie jak trzy poprzednie, opublikowane przeze mnie w „Bibliotece Kuźnicy”[1], jest jednym z głosów lewicowej mniejszości we wciąż trwającej dyskusji o współczesnej Polsce. Dlaczego więc rozpoczynają ją artykuły dotyczące spraw bardzo odległych w czasie, mówiące o losach „projektu komunistycznego”, czyli o próbach wcielania w życie ideologii komunistycznej, bez bezpośredniego odniesienia do naszego kraju. Aby uniknąć nieporozumień, muszę mocno podkreślić, że w żadnym wypadku nie kierowała mną chęć przedstawienia całokształtu ideologicznych przemian, jakich doświadczyła w latach powojennych nasza część Europy. Chodziło wyłącznie o próbę wyjaśnienia poważnych nieporozumień co do kluczowych terminów, takich jak „komunizm”, „realny socjalizm” i „liberalizm”. Nieporozumienia te bowiem wciąż narastają w literaturze przedmiotu i wywierają deformujący wpływ na świadomość społeczną, a tym samym na kształt tworzonego przez nas ustroju.
Najważniejszą częścią książki jest obszerne studium pt. Czy możliwy jest liberalizm lewicowy? Ze względu na chronologię poruszanych w książce spraw, jest ono ostatnią częścią tomu, merytorycznie jednak spełnia funkcję myślowego zwornika całości i w tym sensie należy je uważać za centralne. Spróbuję to wyjaśnić, ukazując wewnętrzną logikę książki w porządku odwrotnym do chronologicznego, czyli od końca do początku - od nieporozumień dziś dominujących do ich genezy w latach bardzo obcych już żyjącemu pokoleniu Polaków i coraz trudniej rozumianych. Główną tezą ostatniej - czwartej - części książki jest myśl, że pojęcie „liberalizmu”, w szerokim sensie, obejmującym całą tradycję liberalną, zawłaszczone zostało w Polsce przez prawicę i zdeformowane przez nią podwójnie: po pierwsze bowiem, zaaprobowaliśmy bardzo skutecznie zawłaszczenie tej tradycji przez prawicę zachodnią, występującą pod celowo mylącym hasłem „neoliberalizmu”, a jednocześnie (po drugie) dodaliśmy do tego zniekształcenia własne, regionalne, wyrosłe na gruncie rodzimych uprzedzeń do tradycji lewicowej, nazbyt pochopnie zbliżanej do demonizowanego u nas „komunizmu”. Neoliberalizm polski jest bowiem w istocie jedną z głównych wersji naszego postpeerelowskiego „antykomunizmu”, a skoro tak, to trzeba wyjaśnić, czym był ów „antykomunizm”, dlaczego tak często rozmijał się z rzeczywistością, utrudniając, a niekiedy uniemożliwiając wręcz wszechstronną ocenę zachodnich tradycji liberalnych oraz wypaczając funkcjonowanie konstytucyjnie określonego ustroju naszego państwa.
II. „Antykomunistyczne” obsesje III RP
Częściową odpowiedzią na to pytanie jest trzecia część książki, zawierająca teksty pisane przeze mnie po roku 2005, a więc mówiące o rzeczywistości, w której aktualnie żyjemy. Wspólnym mianownikiem tych tekstów jest krytyczna refleksja nad ogromnym i nieprzewidzianym przesunięciem na prawo całej polskiej sceny politycznej. (,,,) Klamrą łączącą teksty zebrane w trzeciej części tej książki są bowiem rozliczne przejawy prawicowego skrzywienia wewnątrz istniejącego systemu, a nie prawicowa kontestacja tego systemu z pozycji zewnętrznych. Dla zrozumienia losów tradycji liberalnej w Polsce ma to, moim zdaniem, znaczenie podstawowe. O zewnętrznych zagrożeniach konstytucyjnego ustroju RP trzeba oczywiście nieustannie pamiętać, ale koncentrowanie się wyłącznie na nich (do czego większość dziennikarzy ma wyraźną skłonność) ułatwiałoby zamykanie oczu na wewnętrzne schorzenia ustroju, dużo niebezpieczniejsze dla jego wewnętrznej logiki i aksjologii niż ataki z zewnątrz.
Na pytanie o główne źródło tych wewnętrznych zagrożeń odpowiadam wskazaniem na zrozumiały wprawdzie, ale tragiczny w skutkach błąd polityczny twórców III RP. Polegał on na legitymizowaniu niepodległej Polski nie odwołaniem się do najlepszych tradycji liberalnej demokracji (na które powoływano się zwykle zdawkowo raczej i deklaratywnie), ale karykaturalną przeważnie wersją ‘antykomunizmu’ (vel „paleoantykomunizmu”, jak nazywał to Adam Michnik), notorycznie utożsamianego z „antypeerelizmem”, a więc z negacją całego (jakże zróżnicowanego przecież!) dorobku Polski Ludowej. (...)
W latach dziewięćdziesiątych antypeerelowska alergia przybierała często postać moralnego oburzenia wobec ludzi głoszących inne poglądy. Dziś jest to rzadsze: „antykomunistyczna” nietolerancja przejawia się zwykle jako świadome marginalizowanie ludzi „inaczej myślących”, niedopuszczanie ich do środków masowego przekazu lub rozmyślne przemilczanie ich publikacji.
Kilka lat temu odnotowała to na łamach „Gazety Wyborczej” Teresa Bogucka, przyznając, że cho¬ciaż „połowa z nas o PRL myśli dobrze” i rozumie konieczność wpro¬wadzenia stanu wojennego, to jednak „dzieje się to w sytuacji, kiedy w mediach nic z tych rzeczy nie może być powiedziane”[7]. Innymi słowy, media odmawiają połowie ludności prawa głosu. Można zapytać: czy jest to normalne w demokracji przedstawicielskiej, a więc w ustroju, w którym władza wykonawcza może wprawdzie podejmować decyzje niepopularne, ale (zdawałoby się) nie ma jednak prawa do ingerowania w proces swobodnego kształtowania się opinii publicznej.
Osobiście sądzę, że stan rzeczy opisany przez publicystkę „Gazety Wyborczej” jest po prostu smutnym świadectwem moralnego zastraszenia społeczeństwa przez wpływową część „klasy politycznej”, przypisującej sobie monopol na patriotyzm. A skoro tak, to walka przeciwko narzucaniu groteskowo uproszczonych ocen niedawnej przeszłości jest moralnym obowiązkiem osób życzących Polsce intelektualnej i moralnej wolności.
Myśl ta określiła tematykę tekstów zebranych w trzeciej części tomu. Wszystkie one krytykują bowiem różne formy uzależnienia polityków i publicystów od fikcyjnego wroga w postaci spuścizny PRL, z którą wciąż trzeba walczyć w imię rzekomego „antykomunizmu”. Walka ta toczy się u nas nieustannie, choć na różnych frontach, przybierając postać ostentacyjnej pogardy dla osiągnięć liberalnego państwa opiekuńczego, łatwej akceptacji skrajnie antyegalitarnych, niszczycielskich wręcz praktyk konserwatywnego „neoliberalizmu”, skrajnej nieufności lub wręcz jawnej wrogości wobec wszystkiego, co rosyjskie, wyrażającej się niekiedy w kompensacyjnych rojeniach o aktualności polskiej misji na Wschodzie, a nade wszystko w uzurpowaniu sobie prawa do mentorskiego kontrolowania umysłów i sumień współobywateli. Całokształt tych niepokojących zjawisk określiłem mianem „dziecięcej choroby prawicowości” w III RP.
III. Popaździernikowa PRL jako odwrót od komunizmu
W drugiej części książki skupiam się na wykazaniu zasadniczej błędności obiegowych dziś wyobrażeń o „PRL-owskim komunizmie”. Już sam tytuł tej części tomu - Polska droga od komunizmu, proponuje uznanie postalinowskiej „odwilży” w PRL, uwieńczonej październikowym przełomem 1956 roku, za początek procesu faktycznej dekomunizacji Polski. Rok 1956 był bowiem w Polsce nie tylko datą śmierci komunistycznej „nowej wiary”, lecz również datą niezwykle ważnej (choć nieproklamowanej formalnie) zmiany ustrojowej, zastępującej stalinowski totalitaryzm ustrojem autorytarnym wprawdzie, ale tolerującym pluralizm, zabiegającym głównie o legitymizację narodową, uzasadnianą geopolitycznie, i uchylającym się od podporządkowania się scenariuszowi „budownictwa komunizmu”. A przecież ten właśnie scenariusz, zgodny z ideologicznym testamentem Marksa, Engelsa i Lenina, nadawał krajom „demokracji ludowej” cechę komunistyczną. Przez „komunizm” rozumiano bowiem (również w ZSRR) nie urzeczywistnienie komunistycznych ideałów (panowała bowiem zgoda co do tego, że jest to sprawa mniej lub bardziej oddalonej przyszłości), ale właśnie dominację komunistycznej ideologii i zobowiązania do nieustannego, programowego przekształcania rzeczywistości w myśl jej „naukowych” rzekomo postulatów. Milczące zdystansowanie się od zadań dalszego „budownictwa komunistycznego” było więc faktycznie odłożeniem na półkę samego „komunizmu”. Politycy zachodni, oceniający PRL w perspektywie porównawczej, widzieli to wyraźniej niż opozycyjni intelektualiści polscy. Wymownie świadczą o tym myśli mojego oksfordzkiego przyjaciela, Zbigniewa Pełczyńskiego, o „polskiej drodze od komunizmu”, dowodzące, że Władysław Gomułka porzucił komunistyczny totalitaryzm świadomie, zastępując go przemyślaną koncepcją państwowego socjalizmu, autorytarnego wprawdzie, ale nie pretendującego już do ideologicznej kontroli całokształtu społecznego życia[8].
Nie mogło to zadowolić osób zainteresowanych swobodną partycypacją w życiu politycznym, ale było przecież przywróceniem szerokiego zakresu wolności indywidualnej i wolności kultury. Znikło zjawisko masowej indoktrynacji, ustały prześladowania Kościoła, zrezygnowano z programu kolektywizacji rolnictwa, przywrócono w dużym stopniu wolność kultury i nauki. Nawet filozofia marksistowska - mimo walki władz partyjnych z politycznie opozycyjnym „rewizjonizmem” - przestała (z nielicznymi wyjątkami) określać się jako „marksistowsko-leninowska” i zajmować się „naukowym komunizmem”; generowała natomiast wielość filozoficznych orientacji i skoncentrowała się na zadaniach promowania świeckiego humanizmu w przyjaznym dialogu z humanizmem chrześcijańskim[9]. (...)
Prawdą jest, że propaganda polityczna bywała wówczas brutalna, dotkliwie urażająca uczucia działaczy opozycji. Ale prawdą jest też, że stroną atakującą, stosującą taktykę moralnego bojkotu władzy, była wówczas opozycja właśnie. Propaganda rządowa miała charakter w istocie defensywny, co umacniało w szeregach rządzącej jeszcze partii głęboką niewiarę we własną sprawę.
W takich warunkach pojawiła się wyjątkowo głęboka polaryzacja społeczeństwa, której skutki okazały się dużo trwalsze, niż istniejący wówczas system władzy. Był to jednakże rezultat ostrego konfliktu dwóch racji wewnątrznarodowych, niemający już nic wspólnego z komunizmem.
IV. O komunizmie na serio
Jak z powyższego widać, sytuacja ideologiczna w dzisiejszej Polsce powiązana jest mocno i bezpośrednio z wieloletnią praktyką skrajnego upraszczania lub wręcz fałszowania bardzo złożonej, wieloaspektowej prawdy o spuściźnie PRL. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia związek tej sytuacji z rozpowszechnionymi nieporozumieniami co do pojęcia „komunizm”, doprowadzonymi do skrajności przez nieustanne używanie tego pojęcia w bieżących walkach politycznych. Sprawom tym poświęcona jest część pierwsza tomu. Postaram się wypunktować, dlaczego uważam ją za niezbędną podstawę przedstawionego w książce toku myśli.
Rozprawa otwierająca książkę jest skrótem, pisanym na użytek czytelników rosyjskich, mojej obszernej monografii Marksizm i skok do królestwa wolności[14]. Dzieło to, opublikowane po angielsku w roku 1995, zawiera szczegółową rekonstrukcję utopijnych wyobrażeń Marksa i Engelsa na temat komunistycznego społeczeństwa przyszłości. Wyobrażeń, dodajmy, mało dziś znanych, przeczących bowiem podstawowym teoriom materializmu historycznego, utożsamianego często z marksizmem jako takim. W rzeczywistości jednak materializm historyczny, kulminujący w Marksowskiej analizie głębokich sprzeczności ustroju kapitalistycznego, był tylko jedną stroną klasycznego marksizmu; drugą, nie bez racji ignorowaną przez ekonomistów i socjologów, ale żywą w rewolucyjnym ruchu robotniczym, była utopijna wizja „skoku do królestwa wolności”, mającego polegać na całkowitym unicestwieniu zniewalających ludzi „ślepych sił rynku” oraz zastąpieniu ich władztwa świadomą, racjonalną kontrolą nad zbiorowym losem. Była to wizja programowo antyliberalna, zastępowała bowiem indywidualny podmiot wolności podmiotem zbiorowym, a miarą wolności czyniła nie samorzutność, lecz świadomą, wszechogarniającą kontrolę, umożliwiającą poskromienie „ślepych sił”. W interpretacji Lenina, który pieczołowicie zrekonstruował tę utopię i postanowił za wszelką cenę wcielić ją w życie, idea świadomej, planowej kontroli skojarzona została z Marksowską koncepcją społeczeństwa jako „jednej wielkiej fabryki”, stając się w ten sposób pseudonaukową legitymizacją systemu totalitarnego.
Nie było to zgodne ze świadomie wyrażanymi intencjami autora Kapitału, nie postulował on bowiem ustanowienia totalnej kontroli nad życiem politycznym. Trudno jednak zaprzeczyć, że bez zniesienia wolności politycznej nie byłaby możliwa całkowita eliminacja gospodarki rynkowej, a to właśnie - łącznie ze zniesieniem wszelkich form gospodarki towarowo-pieniężnej - było definicyjnym wyróżnikiem i głównym celem marksistowskiego komunizmu. Sam Marks przyznał zresztą, że „zależność obiektywna”, czyli zależność od rynku, jest odwrotnie proporcjonalna do „zależności osobistej”, z czego wynikało, że odbierając władzę społeczną rzeczom (tj. pieniądzom) „musimy przekazać ją osobom, aby sprawowały ją nad innymi osobami”[15]. (...)
Podstawową przyczyną upadku „realnego socjalizmu” w ZSRR było ... doprowadzenie do końca procesu erozji ideologicznej legitymizacji systemu, przekształcenie go w pustą skorupę, niezdolną stawić oporu trudnościom i naciskom. Kapitalizm może istnieć od biedy w oparciu wyłącznie o automatyzm rynkowy, ale ustrój oparty, w samym założeniu, na świadomej, skoordynowanej regulacji, zakładającej jednomyślność co do wspólnego celu i zdolność do efektywnego sterowania zbiorowym losem, nie dysponuje taką możliwością. Jeśli kontrola nad procesami społecznymi staje się fikcją, jeśli na miejscu w miarę racjonalnego planowania pojawia się, jak w wolnorynkowym kapitalizmie, logika niezamierzonych i niekontrolowanych skutków, to jest to zapowiedź nieuchronnej i całkowitej zagłady systemu.
Mimo wszystkich omówionych wyżej różnic, „realny socjalizm” w PRL także zmarł w gruncie rzeczy śmiercią naturalną, straciwszy wolę dalszego istnienia. Mobilizacja sił antysystemowych była nie tyle przyczyną, co rezultatem obumierania ustroju. Również w Polsce bowiem socjalizm istniał dopóty, dopóki w niego wierzono - choćby tylko warunkowo, głównie z uwagi na konieczność geopolityczną, ale jednak. Gdy znikły resztki racjonalizacji ideologicznej, system nie mógł się już utrzymać. Tym właśnie tłumaczy się defensywność rzekomych „komunistów” w obliczu naporu opozycji, a następnie (podobnie jak w ZSRR) zaskakująco bezkonfliktowe oddanie władzy. W wydanej niedawno, bardzo kontrowersyjnej skądinąd książce o genezie i ewolucji politycznej III RP czytamy na ten temat: „Upadek komunizmu był zjawiskiem dziwnym. Upadł on wcześniej niż to zauważono, długo przed 4 czerwca [1989]; upadł nie tylko w Polsce, lecz także w całym imperium. Tyle, że nikt o tym nie wiedział”[23].
Z wyjątkiem błędnego użycia słowa „komunizm”, zgadzam się z tą diagnozą, tym bardziej że zasugerowały ją moje własne prace[24].
To, co stało się potem, było zaskoczeniem dla obu stron umowy Okrągłego Stołu. Dobrze ilustruje to ewolucja myśli politycznej pierwszego i najambitniejszego chyba teoretyka ruchu opozycyjnego, Jacka Kuronia, któremu poświęciłem osobne studium[25].
Z punktu widzenia analizy wciąż żywych i wybitnie szkodliwych nieporozumień co do tzw. „upadku komunizmu”, ważne jest w danym kontekście jednoznaczne przeciwstawienie się rozpowszechnionemu poglądowi, jakoby wydarzenie to spowodowane było głównie działalnością polskiej opozycji antykomunistycznej, zgrupowanej wokół „Solidarności”. W rzeczywistości czynnik ten miał znaczenie lokalne głównie, a również w skali lokalnej nie był (jak starałem się wykazać) jedyną przyczyną sprawczą. Antykomunistyczny tryumfalizm „obozu postsolidarnościowego” jest przeto zjawiskiem szkodliwym, tworzącym etos typowo kombatancki, wyrażający nadmierną pewność siebie, w tym również przekonanie, że pokonanym „komunistom” długo jeszcze będzie w Polsce „mniej wolno”. Zdaniem piszącego te słowa, przekonania takie nie tylko kłócą się z demokratycznym liberalizmem, ale uniemożliwiają również adekwatne rozpoznanie tego, co się stało.
V. Neoliberalizm rodzimego chowu
Możemy obecnie wrócić do spraw poruszanych w ostatniej części książki. Ma ona ścisły związek z poprzednimi częściami, ponieważ grube nieporozumienia co do „liberalizmu”, tak charakterystyczne dla sceny politycznej i potocznego myślenia w naszym kraju, są organicznym wytworem długiej historii grubych nieporozumień co do „komunizmu”, „realnego socjalizmu” i zalecanych sposobów „dekomunizacji”. Upatrywanie uniwersalnego remedium na wszystkie niedomogi życia społecznego w deregulacji, prywatyzacji oraz demontażu, opiekuńczych funkcji państwa jest uproszczoną wersją neoliberalizmu, czyli oczywiście importem z Zachodu. Ale czymś swoiście polskim, uwarunkowanym lokalnie, jest podporządkowanie tak rozumianego „liberalizmu” programowi konsekwentnej „dekomunizacji”, czyli oczyszczania wolnorynkowej Polski od wszechobecnych ponoć przeżytków „realnego socjalizmu”. Konsekwencją tego jest powszechne utożsamianie liberalizmu z liberalizmem ekonomicznym, a więc zapominanie o wielości liberalizmów, o wielonurtowości tradycji liberalnej oraz, co najważniejsze, o wartościach głoszonych przez najwy-bitniejszych i najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli nowoczesnego liberalizmu w szerokim sensie tego słowa.
Jako że nie ma reguły bez wyjątków, należy odnotować, że poglądy takie wywoływały sprzeciw niektórych intelektualistów. Marcin Król, na przykład, który już w czasach Gierka głęboko interesował się liberalizmem politycznym, wyraził pogląd, że neoliberalna ekonomia nie jest adekwatnym wyrazem szerzej pojmowanego liberalizmu i stanowi w gruncie rzeczy poważne zagrożenie dla autentycznie liberalnego ładu społecznego[26]. Ja również głoszę od lat takie poglądy, wyrażając je m.in. na łamach sympatyzującej z neoliberalizmem „Gazety Wyborczej”, w której opublikowałem m.in. fundamentalną krytykę poglądów neoliberalnego guru, Fryderyka von Hayeka[27]. O liberalnych wartościach w myśleniu o polityce i o prawie przypomina bardzo kompetentnie od czasu do czasu Wojciech Sadurski. W sumie jednak te i tym podobne wysiłki jednostek nie są w stanie zmienić ogólnego obrazu recepcji „liberalizmu” w III RP. Recepcja ta jest podzielona na dwa kierunki: z jednej strony deformująca apologia, biorąca na serio slogany neoliberałów i posługująca się nimi w walce politycznej, z drugiej zaś - recepcja prawicowo-populistyczna, nadająca wszelkiemu liberalizmowi konotację skrajnie negatywną, traktująca go jako wroga numer jeden narodu, Kościoła i państwa. Klamrą łączącą te przeciwstawne nurty jest legitymizowanie własnych stanowisk hurtowym i coraz bardziej jednostronnym potępianiem dziedzictwa PRL-owskiego „komunizmu”, wciąż paraliżującego rzekomo rozwój i rozkwit niepodległej Polski. (...)
Kolejnym przykładem polskiej nadgorliwości w nieudolnym naśladowaniu pomysłów neoliberalnych konserwatystów zachodnich jest sprawa komercjalizacji emerytur (z zachowaniem jednak zasad pozaekonomicznego przymusu) oraz głośno propagowana koncepcja okrojenia lub likwidacji praw socjalnych, jako „przywileju” sprzecznego z wolnością rynku. Idee takie głoszone są również na Zachodzie, ale neoliberalizm oświecony (np. neoliberalny nurt w brytyjskiej Partii Pracy) głosi je z umiarem, pozostawiając demagogię niewykształconym neoliberalnym populistom, czyli środowiskom podszczuwanym przez biznes do występowania, wbrew własnym interesom, przeciwko np. państwowym podatkom[30]. W Polsce natomiast zwulgaryzowany wariant neoliberalizmu - wbrew naukom Jana Pawła II, który głosił, że prawa socjalne są podstawowymi uprawnieniami obywatelskimi - głoszony bywa nadspodziewanie często przez ludzi, którym trudno odmówić wykształcenia i stosownych kompetencji. Posłuchajmy, na przykład, co ma do powiedzenia o zagwarantowanych ustawowo ubezpieczeniach społecznych dr hab. Robert Gwiazdowski, prezes Centrum im. Adama Smitha i były przewodniczący Rady Nadzorczej ZUS. Pisze on, że ubezpieczenia takie „z prawdziwymi ubezpieczeniami nie mają nic wspólnego”. Ubezpieczeni bowiem „nie mogą mieć żadnych roszczeń cywilnoprawnych o przyznanie im jakichkolwiek świadczeń, gdyż ich wysokość zależy od aktualnej kondycji finansowej państwa i, parafrazując Karola Marksa, woli klasy politycznej [podkr. A. W.] wyrażonej w obowiązującej w danym okresie ustawie, która bywa zmieniana zgodnie z aktualnymi zapotrzebowaniami politycznymi i budżetowymi”[31].
Nic dodać, nic ująć, bo oczywiste jest, że potrzeby budżetu, a tym bardziej „zapotrzebowania polityczne”, uzasadniają wszystkie „socjalne cięcia”, łącznie z totalną likwidacją emerytalnych „przywilejów”. Warto jednakże zwrócić uwagę, że przypisane Marksowi słowa o „woli klasy politycznej” są zniekształceniem poglądów Marksa - w rzeczywistości bowiem mówił on o woli klasy rządzącej i dowodził w ten sposób, że prawo jest fikcją ukrywającą bezwzględny dyktat silniejszego. Wydaje się, niestety, że niektórzy neoliberałowie bardzo chcieliby, aby diagnoza ta adekwatnie odzwierciedlała rzeczywistość.
Konstatacja ta nie jest przesadą retoryczną. Gdy czyta się wywody naszych niby-liberałów uzasadniających brutalne pogwałcenia ustawodawstwa pracy „swobodą umów”, a nawet prawem do indywidualnej wolności, domagających się likwidacji uprawnień, które uspołeczniony liberalizm przyznał pracobiorcom oraz głoszących, że państwo opiekuńcze jest w gruncie rzeczy złagodzoną odmianą zawsze totalitarnego w swej istocie socjalizmu, to widać wyraźnie, że ludzie, którzy dorobili się na ustrojowej transformacji, często chcieliby ustanowić w Polsce dyktaturę klasową, nieograniczaną przez żadne prawa, które krępowałyby wolę posiadaczy kapitału. Byłby to oczywiście powrót do kapitalizmu opisanego w klasycznych analizach Marksa. W tej sytuacji nabiera aktualności idea gospodarki konstytucyjnej, czyli podporządkowania sfery gospodarczej realnie egzekwowanym normom konstytucji[32].
Wszystkie te przykłady wskazują na ekstremistyczny charakter polskiej wersji neoliberalizmu oraz jej wciąż trwającą zależność, przez negację, od peerelowskiego „komunizmu”. Jest to skądinąd zrozumiałe: jeżeli bowiem utożsamia się „komunizm”, czyli stanowisko historycznie skrajnie lewicowe, ze spuścizną dalekiej od ekstremizmu popaździernikowej Polski Ludowej, jeśli awersję do „realnego socjalizmu” przekształca się w negatywny stosunek do całego dorobku europejskiej lewicy, w tym również lewicy liberalnej, to siłą rzeczy na prawo przesuwa się również centrum, a normalna prawica przekształca się niepostrzeżenie w antykomunistyczny radykalizm.
W tym (i tylko w tym) sensie spuścizna porzuconego systemu jest wciąż negatywnie obecna w naszym życiu. Aby ją naprawdę przezwyciężyć, należy nie prześcigać się w rzekomym „antykomunizmie”, ale dogłębnie ją zrozumieć, a tam gdzie można i trzeba - oddać jej sprawiedliwość.
Warszawa, sierpień 2012