Andrzej Walicki
Dziedzictwo liberalizmu i jego neoliberalna deformacja
Res Humana-5(120)/2012
Liberalizm jest w swej istocie koncepcją wolności jednostki, a nie wolności zbiorowej, z czego wynika, że wolność polityczna może być jego warunkiem, ale na pewno nie wyróżnikiem.
Dobrze znany mi osobiście Isaiah Berlin (1909-1997), urodzony w Rydze i głęboko związany z postępowymi tradycjami przedrewolucyjnej inteligencji rosyjskiej, uważany jest za jednego z największych myślicieli liberalnych XX wieku. John Gray nie zawahał się nawet nazwać liberalizmu Berlina „najgłębszym i najmocniej uzasadnionym liberalizmem wszystkich czasów”[1]. Przez wiele lat jednakże myśl Berlina kojarzona była przede wszystkim z jego energiczną obroną „wolności negatywnej”, a więc wartości „staroliberalnej”, do której Hayek odwoływał się w swej krytyce państwa opiekuńczego jako rzekomej „drogi do niewolnictwa”. Było to jaskrawym nieporozumieniem. Najważniejszym i prawdziwie oryginalnym wkładem Berlina do filozofii liberalizmu jest bowiem jego koncepcja nieredukowalnego pluralizmu wartości. Głosiła ona, że wartości jest wiele, że są one „niewspółmierne” i często kolidują ze sobą, a więc należy je równoważyć, bo jeśli absolutyzuje się jedną z nich, to przekreśla się pozostałe, co prowadzi zwykle do katastrofalnych skutków. (...)
(...) Najistotniejsze jest to, że Berlin nie absolutyzował „wolności negatywnej”, był zdecydowanym rzecznikiem uspołecznienia liberalizmu, odczuwającym totalną obcość wobec idei „okropnego dr Hayeka”[2]. Uważał, że autentyczny liberalizm jest stanowiskiem bliskim lewicy i w ostatnich latach życia głęboko ubolewał z powodu przesuwania się na prawo opinii publicznej[3]. Wolnorynkową koncepcję społeczeństwa uważał za monistyczną utopię[4], czyli absolutyzację jednej wartości kosztem wszystkich innych, a więc coś, z czym walczył we wszystkich swych pracach i przez całe życie... (...)(...) W jeszcze większej mierze dotyczyło to prywatnej własności. Liberalizm w stylu „szkoły austriackiej”, koncentrujący się na prywatnej własności, był w oczach Berlina żenującym anachronizmem i kompromitacją tradycji liberalnej. Gdyby było inaczej, nie mógłby podziwiać wolnościowego socjalisty, Aleksandra Hercena - a przecież jego właśnie uważał za swego najważniejszego inspiratora i duchowego mistrza.
Dziś oczywiście sytuacja radykalnie się zmieniła. Berlin nie postrzegał jednak rozmontowywania państwa opiekuńczego jako wzrostu negatywnej wolności. W triumfie neoliberalnego ekonomizmu widział przede wszystkim głęboką porażkę aksjologicznego pluralizmu, część ogólnoświatowego regresu w kierunku wskrzeszania różnorakich fundamentalizmów.
John Rawls przejął od Berlina koncepcję pluralizmu wartości oraz uczynił z niej główny argument na rzecz światopoglądowej neutralności państwa[5]. Było to równoznaczne rezygnacji z liberalizmu integralnego, związanego ze światopoglądowymi, doktrynalnie uporządkowanymi uzasadnieniami indywidualizmu, na rzecz liberalizmu jako koncepcji prawnej, umożliwiającej pokojowe współistnienie i konstruktywną współpracę między ludźmi o światopoglądach głęboko różnych, zgodnych jednak w kwestii reguł społecznego współżycia. Nazwał to „liberalizmem politycznym”. Pierwszym jednak i chyba najważniejszym wkładem Rawlsa do nowoczesnej teorii liberalizmu była Teoria sprawiedliwości (1971) - książka, od której rozpoczęło się odrodzenie filozofii politycznej w krajach anglojęzycznych. Mówiąc najkrócej, Rawls zdefiniował sprawiedliwość jako maksymalizację społecznego minimum. Oznaczało to, że nierówność społeczna, będąca skądinąd nieuniknionym rezultatem proklamowanego przezeń „prymatu wolności”, usprawiedliwiona jest tylko i wyłącznie wtedy, gdy daje w efekcie taki przyrost ogólnych zasobów społecznych, który polepsza sytuację ludzi najgorzej usytuowanych; nic nie usprawiedliwia natomiast wzrostu nierówności, za który płacić muszą najbiedniejsi. Jak łatwo zauważyć, zasada ta uprawniała redystrybucyjne zadania państwa i nie dawała się pogodzić z absolutyzowaniem uprawnień własnościowych.
Polska transformacja ustrojowa w ewidentny sposób nie przestrzegała tych zasad. W jej obronie powiedzieć można, że Rawlsowska teoria sprawiedliwości nie uwzględniała sytuacji krajów relatywnie zacofanych i zmuszonych do dokonania w krótkim czasie radykalnej zmiany ustroju. Zwolennik Rawlsa odpowiedziałby na to, że są to sytuacje wyjątkowe, wymagające czasowego pogwałcenia sprawiedliwości, i że należy nazywać rzeczy po imieniu. Nie udzieliłby jednak łatwej zgody na trwałe pogarszanie losu najgorzej wyposażonych, na piętnowanie ich protestów mianem „populistycznych roszczeń” i na świadomą rezygnację z regulowania gospodarki rynkowej w celu zapewnienia każdemu społecznego minimum.
Rawlsowska teoria sprawiedliwości, postulująca połączenie maksymalnej wolności jednostki z maksymalną równością, sankcjonowała oczywiście praktykę redystrybucyjną państw opiekuńczych. (...)
(...) Jeszcze ważniejszą różnicą dzielącą Rawlsa od modelowych teorii państwa opiekuńczego była koncepcja demokracji właścicielskiej, propertyowning democracy[6]. Głosiła ona, że własność powinna być zdecentralizowana i upowszechniona, co pozwoliłoby na dzielenie rezultatów pracy już w procesie produkcji, przez samych wytwórców, a nie dopiero ex post, przez scentralizowane agencje państwowe. Realizacja tej koncepcji (co autorzy niezliczonych prac o Rawlsie z reguły przemilczają) byłaby prawdziwą rewolucją: położeniem kresu monstrualnej koncentracji kapitału i zdominowania rynku przez wielkie korporacje, przywróceniem własności drobnym, bezpośrednim wytwórcom, a wszystko to w ramach państwa prawa, opartego na konsensusie dotyczącym fundamentalnych reguł sprawiedliwości...
Liberalizm jest w swej istocie koncepcją wolności jednostki, a nie wolności zbiorowej, z czego wynika, że wolność polityczna może być jego warunkiem, ale na pewno nie wyróżnikiem. W Polsce mieliśmy do czynienia z połączeniem brutalnych wręcz form walki politycznej (a więc politycznej „wolności”) z jaskrawo antyliberalną „polityką tożsamości”, próbującą narzucić obywatelom monistyczny model świadomości narodowej, wraz z towarzyszącym mu wyborem akceptowanej tradycji. Rzecz jasna, nie brakowało też prób powoływania się na liberalizm w celu uzasadnienia skrajnej nierówności społecznej i wyśmiewania nowoczesnego liberalizmu jako ustępstwa na rzecz „komunizmu”. Wynika stąd, że mamy jeszcze wiele do nauczenia się od klasycznych przedstawicieli nowoczesnego liberalizmu i nie powinniśmy tego zaniedbać we własnym interesie...
Najbardziej autorytatywnym ideologiem „noeliberalnej” kontrrewolucji stał się ponad wszelką wątpliwość, Fryderyk Hayek. (...)
(...) Swoistym zwieńczeniem ustrojowych pomysłów Hayeka był projekt idealnej konstytucji przedstawiony w trzecim tomie jego magnum opus pt. Law, Legislation and Liberty[7]. Główną ideą tego projektu jest „detronizacja polityki”, czyli (mówiąc bez ogródek), zabezpieczenie ładu rynkowego przed zgubnymi skutkami politycznej demokracji. Demokratyczni politycy, dowodził autor, stale wystawiani są na pokusy interwencjonizmu, przybierającego postać istnej manii legislacyjnej; działalność ich podważa więc porządek prawny (jako zespół reguł słusznego postępowania) oraz narusza samoregulację rynkową dla dogodzenia różnym partykularnym grupom nacisku. W ten sposób wszechwładna wola ludu, ucieleśniona w parlamencie, nieuchronnie niszczy liberalny ład rynkowy, torując drogę przyszłemu zwycięstwu koszmarnych idei socjalizmu.
Dzieła Hayeka skutecznie zachwiały przekonaniem liberałów o niezbędności racjonalnego kontrolowania żywiołowych procesów społecznych, piętnując je mianem „konstruktywizmu”. W rzeczywistości jednak inspirowany przez Hayeka „neoliberalizm” zaangażował się całą mocą w praktyki „konstruktywistyczne” właśnie, usiłując zdemontować państwo opiekuńcze i przywrócić status quo ante metodami legislacyjnymi, całkowicie ignorującymi spontaniczne tendencje rozwoju. W krajach wychodzących z „realnego socjalizmu” konstruktywizm ten przybrał postać drastycznych terapii szokowych, radykalnie sprzecznych z koncepcją rynku jako ładu „katalaktycznego”, wyłaniającego się oddolnie, w harmonijnym procesie ewolucyjnym. (...)
(...) I wreszcie Polska. Jak dotąd, ominęły nas głębokie skutki ogólnoświatowego kryzysu, co w dużej mierze przypisać należy swoistemu „przywilejowi zacofania” (wyrażenie Aleksandra Gerschenkrona), który uchronił polski system finansowy od degeneracji „rynków finansowych” w przodujących krajach świata. Mimo to jednak fakt, że polska transformacja ustrojowa przypadła na okres największych triumfów wolnorynkowego dogmatyzmu neoliberalnej prawicy, był okolicznością bardzo niekorzystną, eliminującą bowiem w praktyce rolę lewicy i paraliżującą myślenie intelektualistów głównego nurtu solidarnościowej opozycji. Dzięki temu właśnie głęboko uzasadniona odraza do absurdów gospodarczych „realnego socjalizmu” wzmocniona została u nas bezkrytycznym stosunkiem do modnej apologetyki „wolnego rynku”, a nawet przekonaniem (wyrażonym wprost przez Leszka Balcerowicza), że rozbudowane państwo socjalne jest czymś „złym i niemoralnym”[9]. Było to oczywiście nienaturalnym spotęgowaniem alergii wobec wszelkich form gospodarki mieszanej oraz tendencji do szukania uniwersalnego remedium w urynkowieniu wszystkich funkcji życia społecznego, ze służbą zdrowia i systemem emerytalnym włącznie. Znalazło to odbicie w języku debat publicznych. Powoływanie się na podstawowe uprawnienia społeczne nazwane zostały pejoratywnym słowem „roszczeniowość”, chociaż nie używało się tego terminu w odniesieniu do ekstrawaganckich nieraz żądań reprywatyzacyjnych[10]. Wszelkie formy solidaryzowania się z postulatami pracobiorców wciąż narażone są na napiętnowanie słowem „populizm”, kojarzonym mechanicznie z demagogią lub wręcz sowietyzacją. A słowo „liberalizm”, o czym już była mowa, zawłaszczone zostało przez zwolenników (lub przeciwników) neoliberalnej marketyzacji. (...)
(...) Liberalna idea nieprzekraczalnych granic władzy państwowej - w tym również władzy prawomocnej, wybranej demokratycznie - nie jest więc u nas, niestety, czymś samo przez się zrozumiałym i niekwestionowanym. Tym samym demokracja prawdziwie liberalna jest w Polsce wciąż postulatem raczej niż społeczną rzeczywistością.
To, co realnie istnieje w Polsce, ma w politologii określoną nazwę: „konkurencyjny elityzm” (competitive elitism). Jest to redukcja demokracji do konkurencji między politycznymi elitami, poddającymi się co pewien czas formalnym sprawdzianom wyborczym, ale na co dzień nieprzejmującymi się zbytnio ani prawem (traktowanym instrumentalnie), ani poglądami większości społeczeństwa.