„Polityka nasza dąży niezłomnie do utorowania ludowi drogi do władzy, bo lud jest w narodzie olbrzymią większością 

i reprezentuje pracę i potęgę idealną. Kto trzyma z ludem, ten stanie obok nas do pracy, do walki, do budowania Polski! ..." 

                                                                                                                        Z przemówienia Ignacego Daszyńskiego wygłoszonego w Lublinie w dn.10.11.1918 r. 
 
                               STOWARZYSZENIE imienia IGNACEGO DASZYŃSKIEGO
Zobacz inne eseje A.Próchnika: <<< [ 1 ] [ 2 ] [ 3 ] [ 4 ] [ 5 ] [ 6 ]  >>>

Adam Próchnik
LWOWSKA TRYBUNA

Z książki Adama Próchnika: "Idee i ludzie - z dziejów ruchu rewolucyjnego w Polsce"
     Zima panowała w całej pełni. W blaskach słońca iskrzyły się tysiącami brylantów ośnieżone szczyty Alp. Drożyną, pnącą się zakosami ku górze wspinał się młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Wchłaniał z rozkoszą ostre, mroźne powietrze górskie. U góry wśród pokrytych płaszczem śniegu drzew wznosił się biały, obszerny gmach. Stanowił on cel, ku któremu zdążał mężczyzna. W budynku tym mieściło się sanatorium dla gruźlików. Działo się to bowiem w Davos, słynnej miejscowości leczniczej w Szwajcarii.
     Mężczyzna odczuwał silny ucisk ogarniającego go wzruszenia. Od czterech lat nie widział umiłowanego brata, z którym łączyły go najsilniejsze węzły uczuciowe i ideowe. Teraz leżał on tu, złożony ciężką chorobą.
     Gdy mężczyzna dotarł do sanatorium i zapukał do drzwi wskazanego mu pokoju, otworzyła mu drzwi młoda kobieta. Na twarzy jej w pierwszej chwili odbiło się zdziwienie, które natychmiast jednak ustąpiło miejsca uśmiechowi rozradowania. Wyciągnęła rękę do przybysza i powiedziała:
 — Nie pytam pana o nazwisko. Jest pan tak podobny do Felka, że nie mam najmniejszej wątpliwości, że jest pan jego bratem, Ignacym.
     Ignacy Daszyński pochylił się w pocałunku nad ręką pani Zofii Daszyńskiej. Zanim weszli we dwoje do pokoju chorego, objaśniła go o złym, bardzo złym stanie zdrowia męża. Gdy jednak ujrzał wśród poduszek wychudłą twarz Feliksa i odczuł na sobie spojrzenie jego płonących gorączką oczu, z trudnością pohamował zewnętrzne objawy bólu, który ścisnął mu serce.
     Ignacy opanował przygnębienie i z humorem kreślił sceny ze swego kilkumiesięcznego niedawnego pobytu w więzieniu w Pułtusku.
     Siedziałem tam zresztą — dodał — zamiast ciebie. Policja rosyjska otrzymała jakiś okólnik, że gdybyś ty przypadkowo pojawił się w granicach państwa rosyjskiego, masz zostać natychmiast, jako niebezpieczny rewolucjonista, aresztowany. Gdy więc mnie złapali, ucieszyli się bardzo, że mogą pochwalić się taką zdobyczą. Kiedy jednak przekonali się, że jestem tylko twoim bratem, mina im bardzo zrzedła. Trochę się dopiero pocieszyli, gdy im z Krakowa doniesiono, że i ja nie jestem znowu takim niewinnym barankiem, że jestem poszukiwany za przemycanie nielegalnej literatury do Królestwa. Potrzymali mnie kilka miesięcy, a potem wygnali mnie z granic państwa rosyjskiego i wydali mnie uroczyście władzom austriackim. W taki sposób wróciłem do Krakowa. Zamierzałem tam kończyć studia uniwersyteckie.
 — A dlaczego teraz znów Kraków opuściłeś?
 — Nie chciałem czekać, aż mnie wyleją z uniwersytetu.
 — A cóż takiego się stało? Co przeskrobałeś?
 — Nic tak wielkiego znów. Wziąłem do rąk posąg rektora Korczyńskiego i cisnąłem nim o ziemię, aż skorupy poleciały.
 — Ale jak do tego doszło?
 — Byłoby długo opowiadać. Rektor obraził młodzież. Zaczęła się walka. On wtedy wprowadził na Uniwersytet wojsko i policję. No i poszło na ostro.
 — A co teraz zamierzasz?
 — W kraju nie ma już dla mnie nic do roboty. Trzeba iść w świat i rozpocząć nowe życie. Wybieram się do Ameryki. Ale jakie ty masz plany?
 — Mnie już nie plany w głowie. Zdaje mi się, że z tej choroby już nie wyjdę.
     I aby odwrócić uwagę od smutnych myśli, zaczął szybko opowiadać bratu o stosunkach wśród młodzieży w Zurychu, o toczących się tam walkach ideowych.
     Im dłużej Ignacy spoglądał na zmienione chorobą oblicze brata, tym bardziej przychodziły mu na pamięć chwile z nim razem przebyte. Skierował rozmowę ku wspomnieniom ich wspólnej młodości. Były to wspomnienia ciężkich borykań z losem i takiej prawdziwej, najdotkliwszej nędzy.
     Ale, że byli wtedy młodzi i odważni, i z losem brali się za bary, czasy te w perspektywie wspomnień, wydały im się jakieś miłe, a nawet piękne.
 — Pamiętasz we Lwowie, w naszym małym pokoiczku? Jak głód nam doskwierał?
     A od tego wspomnienia robi się człowiekowi na duszy dobrze i wesoło.
 — Pamiętasz, jak w trzaskający mróz biegaliśmy po lekcjach w podartych podeszwach i w lekkim letnim paltociku?
     A od tego wspomnienia ogarnia serce miłe ciepło.
 — A pamiętasz, Felek, jak w nocy przeskakiwaliśmy przez parkany, bo nie mieliśmy czym dozorcy zapłacić za otwarcie bramy?
 — A jak mi wtedy, Ignasiu, strachu napędziłeś w Buczaczu, kiedy na rynku zemdlałeś z głodu. Przeszliśmy wówczas chyba ze sto dwadzieścia kilometrów piechotą.
 — A przypominasz sobie, jak w łozach nad Bystrzycą czytaliśmy książki?
 — Ileż to lat upłynęło, jak staliśmy przed sądem w Stanisławowie? Chyba z dziesięć. Tak, tak. Równo dziesięć lat.
     Twarz Feliksa się ożywiła. Czuje się dziś dobrze. Atmosfera wspomnień jest ciepła.
 — Dawaj no, Ignaś, papierosa. Wszystko jedno, zapalę sobie. Dobrze zrobiłeś, że wstąpiłeś do mnie.
     Po kilku dniach znów się rozstali. Feliks udał się na polecenie lekarzy do Meranu, Ignacy do Paryża, aby tam zadecydować o swym dalszym losie. A serce jego było pełne obaw o brata. Minęło kilka tygodni. W początku kwietnia 1890 r. otrzymał depeszę z Meranu. Oczekiwał tego ciosu, ale mimo to uderzył go on jak obuchem w głowę.
     Bez niego nie potrafi już pracować. Zaczął krążyć po obszernych bulwarach, gubił się w tłumach obcych ludzi. Czuł w głowie jakiś nieznośny szum i zamęt.
     Aż pewnego dnia w jednej ze swych wędrówek bez celu i planu, zatrzymał się. Trzeba coś postanowić. Powlókł się bulwarem do biura okrętowego, aby zakupić bilet na statek, wyjeżdżający do Ameryki. Nagle wśród nieznanego tłumu usłyszał za sobą, że ktoś go woła. Zatrzymał się. Byli to dwaj przyjaciele, Aleksander Dębski i Stanisław Mendelson. Długo razem włóczyli się po bulwarach. Daszyński nie poszedł już do biura okrętowego. Obiecał towarzyszom, że wróci do kraju. Tam trzeba ludzi. Trzeba nie tylko zrobić swoją robotę, trzeba zapełnić wyłom, który wytworzyła śmierć Feliksa.
     Rzucił się w wir pracy. W Zurychu, w Krakowie, we Lwowie. Czuł, że przynosi mu to ulgę. Tak przeszło kilka miesięcy. Pewnego grudniowego dnia 1890 roku stanął we Lwowie przed wielką, wypełnioną po brzegi tłumem salą. Zaczął mówić. O powszechnym prawie głosowania. Popłynęły słowa mocne, dobitne, jasne. Sala zamarła. Między nim, a tymi setkami wsłuchanych ludzi, a milionami ludzi pracujących i pokrzywdzonych w Polsce, wiąże się jakaś nierozerwalna nić. Żadne pióro nie potrafi opisać tego wzruszenia, które ogarnęło salę, gdy Daszyński opuszczał trybunę. Wszyscy wiedzieli jedno. Na tej sali narodził się wódz. Wódz mas pracujących w Polsce.
Zobacz inne eseje A.Próchnika: <<< [ 1 ] [ 2 ] [ 3 ] [ 4 ] [ 5 ] [ 6 ]  >>>
Kreator stron - łatwe tworzenie stron WWW