Marni „sojusznicy”:
dla uzyskania realistycznego obrazu naszych najważniejszych „powiązań sojuszniczych”, dokonajmy syntetycznego przeglądu i oceny sytuacji w tej mierze, aby określić, co jest, a czego nie ma i co być powinno, żeby strategia sojuszów była efektywną instytucją z prawdziwego zdarzenia i żeby dobrze służyła rozwojowi i bezpieczeństwu Polski. W tym celu zastosujemy podejście zasadniczo różniące się od dotychczasowego, a mianowicie, będziemy poszukiwać sojuszników blisko, a ewentualnych przeciwników daleko od naszego kraju.
Polska a Rosja: poronione i anachroniczne podejście władz RP wobec Rosji – to drugi po Chinach, pod względem skali i znaczenia, dramat i kardynalny błąd w ich polityce zagranicznej i sojuszniczej. W wyniku tego, marnowane są wielkie szanse i możliwości współpracy i rozwoju, co powoduje ogromne straty - i to na długie lata. Radykalne odwrócenie tej sytuacji jest też fundamentalnym warunkiem powodzenia w nowej polityce zagranicznej i sojuszniczej RP. Rosja bez Polski da sobie radę; ale Polska bez Rosji - nie! Małpowanie nie tak dawno temu w Polsce amerykańskiego „reset’u” wobec Rosji skończyło się raczej na słowach i na gestach, za którymi nie poszły konkretne dokonania oraz na pogarszaniu stosunków wzajemnych. Uwikłanie wielu polityków w cierpiętnictwo historyczne czy w tragedię smoleńską odbiera im rozum i trzeźwe spojrzenie ku przyszłości. Dlaczego, no dlaczego Polska nie może czy nie chce naśladować Niemiec (Angeli Merkel, Gerharda Schroeder’a i in.) w stosunkach z Rosją? Wniosek ogólny: Rosja – to dla Polski sztuczny przeciwnik (historycznie) i jeden z najważniejszych sojuszników (perspektywicznie);
Państwa sąsiadujące: przeanalizujmy teraz, pokrótce, inne najważniejsze z ww. kontekstów obecnej polityki zagranicznej i strategii sojuszów RP - zaczynając od północnych sąsiadów, czyli od państw nordyckich i bałtyckich. Ogólna ocena: marazm, stagnacja i rutyna. A jeszcze nie tak dawno współpraca państw basenu Morza Bałtyckiego zapowiadała się w miarę pomyślnie. Demokratyczne i społeczno - gospodarcze wzorce skandynawskie, z poprawką na specyfikę polską, mogą z łatwością być dostosowane do naszych warunków. W regionie, już nawet Litwa „nie boi się” Polski. Spaliły na panewce aspiracje i podpowiedzi „demokratyzacyjne” władz warszawskich wobec Ukrainy, Gruzji i innych państw z naszego regionu. Teraz na tapecie oficjalnej Warszawy jest Białoruś – ale konsekwencje „starań” ze strony niektórych polityków polskich mogą być takie same j.w. albo jeszcze gorsze. (W tym kontekście – na tragikomiczną ironię zakrawały umizgi i pouczenia proamerykańskiego Wałęsy i Sikorskiego wobec Tunezji czy Libii, bowiem tamtejsze rewolucje islamskie miały, w większości, antyamerykański charakter i przeganiały precz ludzi Ameryki - Mubarak, Ben Ali, Saleh i in.).
Ponadto, koncepcja „partnerstwa wschodniego” jest dobra w kategoriach teoretycznych, ale w praktyce jawi się ona jako fata morgana. Nie da się zrealizować takiej koncepcji z pominięciem Rosji. Co więcej, ambicje niektórych polityków polskich do „liderowania” w regionie są nie do przyjęcia dla innych państw. Nie wolno narzucać im polskich niezbyt udanych wzorców i rozwiązań. Brakuje tu skromności i realizmu. Jeśli „Trójkąt Królewiecki” (Niemcy – Rosja – Polska) miałby być powtórką Trójkąta Weimarskiego, to lepiej - w ogóle - nie należałoby powoływać go do życia.
Dalej, na południe: Słowacja i Czechy – to „normalka” bez rewelacji i bez nowości, a szkoda! No, i Węgry – to chyba jedyny na świecie taki przypadek pozytywnego stosunku i poparcia sojuszniczego wobec Polski. Trzeba to cenić i szanować. Nie da się wszakże zapomnieć o tym, iż niektórzy ówcześni przywódcy węgierscy skierowali wojska tego kraju do udziału… w bitwie stalingradzkiej (to symbol) po stronie hitlerowskiego Wehrmachtu. Generalnie jednak, węgierskie poparcie dla Polski, np. na forum Grupy Wyszehradzkiej i UE ma przyjacielski, ale raczej deklaratywny charakter, gdyż, praktycznie, Węgry za wiele nie mogą zdziałać w obecnej niezwykle skomplikowanej sytuacji w Europie i na świecie. Wniosek ogólny: niewykorzystane optymalnie sojusze z sąsiadami (do generalnego remontu);
Problem ukraiński – to specjalny casus w analizowanym kontekście. Trzeba pamiętać, iż „pierwszy majdan”, zafundowany naszym narodom i państwom przez „przyjaciół i sojuszników” amerykańskich, miał na imię: Stocznia Gdańska im. Wł. Lenina. Tam zapoczątkowano sławetne transformacje w naszym regionie i dopiero parę lat później pojawiły się kolejne majdany w Kijowie – ze znanymi konsekwencjami. Ukraina krwawi nadal i popada w coraz większą anarchię. Polskie wzorce nie znalazły tam zastosowania. Niektórzy decydenci polscy starali się być „ambasadorami” Ukrainy na różnych forach i bardzo liczyli na umocnienie sojuszu polsko-ukraińskiego, kiedy do władzy w Kijowie doszli bardzo proamerykańscy przywódcy. Nic dobrego z tego nie wyszło. Na Ukrainie górę wzięły silne i drzemiące tam tendencje nacjonalistyczne i antypolskie (banderowcy itp.), a mit o przyjaźni i o sojuszu polsko-ukraińskim staje się coraz bardziej niepewną fatamorganą. Nie trzeba jednak tracić nadziei, że sytuacja może ulec poprawie przy odrobinie dobrej woli i zdrowego rozsądku z obydwu stron. Wniosek ogólny: zakończyć szarpaninę historyczną, zacząć współpracę od nowa – z myślą o przyszłych pokoleniach, nie skażonych piętnem przeszłości. Jednocześnie, fatalna polityka RP w świetle kryzysu ukraińskiego sprawia, iż Polska znalazła się niebezpiecznie na 1. linii frontu w konfrontacji globalnej między USA/NATO a Rosją!
Kontekst unijny: chyba mogłoby być z tym dużo gorzej niż jest, ale to zaledwie początek polskiej wyboistej drogi ku integrującej (a może już dezintegrującej) się w bólach Europie (Brexit itp.). Czeka nas jeszcze wiele trudności i niespodzianek nie zawsze przyjemnych (np. upadłość niektórych państw członkowskich UE i jej implikacje dla wszystkich, ewentualny krach „strefy euro”, „dwubiegowa” UE – z pomniejszeniem roli Polski i innych krajów „nowej Europy” czy wręcz upadek UE lub jej zredukowanie do pierwotnych rozmiarów, nasilone niemieckie komenderowanie Unią itp.). Jest dylemat: czy przystąpienie RP do UE to – przeważająco – „zasługa” polska czy też unijna? Obie strony wniosły zapewne swój wkład do tego dzieła. Jednak Unia bardziej potrzebowała rozszerzenia o inne kraje, także o Polskę – bowiem dusiła się już we własnym ciasnym gorsecie (starzenie się społeczeństw europejskich, za mały rynek zbytu, spadek konkurencyjności itp.). Dlatego też nowe rynki zbytu, większe możliwości lokat kapitałowych i zdolności produkcyjnych oraz powiększenie UE do rozmiarów, z którymi liczą się inne supermocarstwa, było bardzo potrzebne Europie Zachodniej, szczególnie rozkojarzonym merkelowskim Niemcom.
Nie należy więc przeceniać „zasług” polskich w tym względzie. Zresztą, gruntownego zastanowienia i rzetelnej oceny wymaga jeszcze dylemat: dla kogo owa (częstokroć fasadowa) przynależność jest bardziej opłacalna? Dla Polski, czy dla UE? Obawiam się, że bardziej dla UE. A to np. z powodu znacznych korzyści uzyskiwanych przez przedsiębiorstwa, banki i inne podmioty niemieckie i unijne na dość dużym i chłonnym rynku polskim (por.: wielkie hurtownie francuskie, niemieckie czy nawet portugalska „Biedronka” drenują ten rynek i kieszenie polskich konsumentów), wpływy z prywatyzacji, równoznacznej nierzadko z wyprzedażą za pół ceny polskiego majątku narodowego, dywidendy od kapitałów zachodnich ulokowanych w Polsce, obsługa polskiego zadłużenia zagranicznego, eksport polskiej siły roboczej i wiele innych).
RP jest więc raczej słabowitym partnerem dla innych krajów członkowskich UE, które spychają nas do gorszej (drugiej) kategorii tych krajów. Nie spełniły się prognozy dotyczące zaliczenia RP do czołowej „szóstki” unijnej – obok Niemiec, Francji, W. Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Bowiem zadłużająca się po uszy i mało wiarygodna jest nie tylko Polska – lecz również Hiszpania, Włochy a nawet Francja i W. Brytania. Obecny kryzys w eurolandzie oznacza jednocześnie kompromitację i znaczny uszczerbek dla wiarygodności UE. Bowiem nie sprawdziły się i nie zadziałały w praktyce mechanizmy ostrzegawcze przed załamaniem finansowym, np. w Grecji, w Irlandii, w Islandii, w Portugalii i w innych krajach. Polska, poprzez swe rosnące sumaryczne zadłużenie i uzależnienie od partnerów zachodnich, jest na prostej drodze do „Grecji bis”. Obowiązkiem biurokratów z Brukseli było niedopuszczenie do tych kryzysów. A może komuś zależało na tym, żeby, np., Grecja splajtowała i została wyprzedana za bezcen!? Wniosek ogólny: zreformowanie i unowocześnienie Unii wydaje się tak trudne, że aż niemożliwe; plus alternatywa – albo biurokracja unijna zacznie traktować Polskę poważnie i równoprawnie, albo też Polska powinna rozważyć wystąpienie z UE;
(nota bene: znaczna część uwag dotyczących stosunków RP – UE może być również odniesiona do relacji RP – NATO. Nie ma bowiem stuprocentowych gwarancji ze strony Sojuszu, że zapewni on bezpieczeństwo Polski (i innych państw członkowskich) na wypadek poważniejszej zawieruchy międzynarodowej, czy agresji na dużą skalę. Bowiem, w takich bezprecedensowych sytuacjach, fizyczne możliwości realizacji przez NATO zobowiązań sojuszniczych byłyby relatywnie ograniczone i zapewne niezbyt efektywne. Trzeba być realistą: w przypadku poważniejszej regionalnej czy globalnej konfrontacji militarnej, każda z armii natowskich bronić będzie, przede wszystkim, własnego kraju. Mało prawdopodobne, aby, np., Bundeswehra przyszła z pomocą Wojsku Polskiemu, czy Wojsko Polskie wspierało wtedy Bundeswehrę. Przecież NATO nie posiada własnych wspólnych, jednolitych i jednorodnych sił zbrojnych zdolnych do obrony wszystkich 29 państw członkowskich jednocześnie. Pozostaje wtedy błagać o wsparcie US Army, Navy i Air Force. I tu napotykamy na kolejny wielki dylemat, bowiem o takie wsparcie może zwrócić się do USA prawie 200 zagrożonych państw świata. Jednak pomoc amerykańską mogłoby uzyskać tylko kilka z nich: Kanada, Meksyk, W. Brytania, Arabia Saudyjska, Izrael, Japonia i (ewentualnie) Polska. Wniosek ogólny: również Sojusz NATO wymaga generalnych reform, modernizacji i adaptacji do obecnych i do przyszłych realiów kontynentalnych i globalnych, albo – po prostu – likwidacji, jako mało przydatny obecnie przeżytek zimnowojenny;
Niemcy, Francja, W. Brytania: swoistą ironią ponad tysiącletniej historii – ale i pewnym dokonaniem obydwu stron (polskiej i niemieckiej) – jest fakt, iż - wśród sąsiadów - Polsce współpracuje się stosunkowo najlepiej ze swym niegdysiejszym największym wrogiem. Metodami pokojowymi, współczesna RFN usiłuje uzyskać analogiczne wyniki (nowe rynki zbytu, źródła surowców, tania siła robocza itp.), które hitlerowska III Rzesza starała się osiągnąć na drodze wojny i zbrodni. Nie trudno wyobrazić sobie, jak wyglądałaby dziś gospodarka polska bez tak znacznych możliwości eksportu na pobliski rynek niemiecki?! Nie jest to jednak współpraca (dwustronna i wielostronna) całkowicie partnerska i równoprawna, a to z uwagi na miażdżącą przewagę RFN nad RP w wielu kluczowych dziedzinach (np. PKB, PKB per capita, siły zbrojne czy infrastruktura – nie przymierzając). Nie jest to również współpraca wolna od dających do myślenia stereotypów i podtekstów (Erika Steinbach, Ruch Autonomii Śląskiej, przyjaźń i współpraca niemiecko – rosyjska, drzemiąca, ale coraz aktywniejsza skrajna prawica i in.). Sprawa jest dość prosta: same Niemcy (czy Francja) – to za mały partner dla supermocarstw (Chiny, Indie, Rosja, USA, ASEAN, BRICS, Unia Afrykańska i in.); ale Niemcy (czy Francja) w składzie UE oraz UE - jako taka - to już poważny partner dla ww. supermocarstw.
Francja: odwieczna miłość Polski do Francji jeszcze nigdy nie była tak nieodwzajemniona przez niewdzięczną Francję, jak w ostatnich latach. Z nostalgią można wspominać wizytę Generała Charles de Gaulle w pojałtańskiej Polsce i jego pamiętne zawołanie: „niech żyje Zabrze, najbardziej polskie z polskich miast”. A były to czasy ostrej walki o integralność terytorialną Polski i o uznanie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Jeszcze Prezydent Valery Giscard d’Estaing spotykał się w podwarszawskim Wilanowie z Leonidem Breżniewem i z Edwardem Gierkiem w okresie sławetnego odprężenia w Europie i KBWE; ale później było już tylko coraz gorzej z każdym kolejnym Prezydentem francuskim. I tak to dotarliśmy do wymiany złośliwości z obydwu stron i do obecnego konfliktu caracalowego i in.! Ten stan rzeczy w stosunkach dwustronnych stanowi dla mnie, frankofona i frankofila, bardzo dużą przykrość i nieprzyjemną niespodziankę. Trzeba przerwać tę spiralę nonsensu – dla dobra obydwu stron i całej Europy.
W. Brytania: niektórzy polscy decydenci, rozczarowani niską jakością, a nawet antypolskością, preferowanych „sojuszników”, starają się, trochę z przymusu i na siłę, poszukiwać przyjaźni i powiązań sojuszniczych z W. Brytanią i trochę w trosce o interesy licznej Polonii w W. Brytanii. Nie ma w tym nic złego. Starania te napotykają jednak na poważną przeszkodę i niewiadomą w postaci konsekwencji Brexitu, czego doświadczenia mogą stanowić pewien prawzór dla ew. Polexitu. Gdyby okazało się, że Zjednoczone Królestwo, któremu przecież grozi dezintegracja (Szkocja), rzeczywiście pragnie zostać czołowym i autentycznym sojusznikiem RP w Europie Zachodniej, to OK?! Ale, gdyby UK znów starało się wykorzystywać atut polski instrumentalnie w swych rozgrywkach z Niemcami i z Francją, to nie OK.
Nie wracając do niektórych mrocznych kart historii polsko-brytyjskiej, trudno wszakże zapomnieć o tym, że Winston Churchill był jednym z tych, którzy sprzedali powojenną Polskę Stalinowi i że określone siły brytyjskie kryją się za zabójstwem gen. Wł. Sikorskiego, czego dokumentów Londyn nie chce ujawnić do tej pory. Zapewne Polska pojałtańska wyglądałaby już dawno inaczej (korzystniej), gdyby generał żył i działał dla kraju. Biorąc wszakże pod uwagę plusy i minusy współpracy i sojuszu polsko-brytyjskiego, na przyszłość życzę mu jednak jak najlepiej. Let us wait and see. Wniosek ogólny: trzy główne mocarstwa „starej Europy” nadal traktują (w sumie) Polskę jako państwo i społeczeństwo gorszej kategorii („ubogi krewny”), jako intratny rynek zbytu, źródło siły roboczej i poważnych dochodów (dywidendy, wpływy podatkowe, „odsypy” z niemałych funduszów unijnych przekazywanych Polsce itp.).
Stany Zjednoczone: międzynarodowa pozycja największego „sojusznika” RP słabnie coraz bardziej w konfrontacji z New Emerging Powers, ale USA starają się jednak trzymać nasz kraj jak najdłużej - krótko na swej smyczy. Ludzie Ameryki w Polsce pomagają im w tym wytrwale i beznadziejnie. Stanom zależy na tym, aby RP nie stała się wyłączną domeną UE i nie zbliżała się do Rosji i do Chin. Tworzy się sytuacja, w której Polska staje się pionkiem czy też kartą przetargową w grze supermocarstwowej (szczególnie w czworoboku: UE – USA – Chiny – Rosja). Bardzo źle to wróży naszemu krajowi na przyszłość. W tej sytuacji, wręcz rewolucyjnych przemian i odwrócenia obecnej sytuacji wymgają stosunki między RP i USA. W okresie transformacji rozwijają się one pod dyktando Waszyngtonu – na poniżającej zasadzie: „pan każe, sługa musi”. Nawet w czasach radzieckich, Polska dysponowała większą dozą elastycznego manewru wobec „starszego brata” niż w czasach amerykańskich. De facto, USA przekształciły RP w swoją półkolonię – pod każdym względem. W piorunującym tempie dokonuje się nadal amerykanizacja kluczowych aspektów życia politycznego, społecznego, kulturalnego, językowego i gospodarczego oraz polityki zagranicznej RP. Negatywne skutki tego dla Polski ujawnią się w pełni dopiero po pewnym czasie, kiedy wykształci się nowy układ sił światowych, w którym miejsce USA będzie dużo słabsze niż obecnie. Także w przypadku amerykańskim mamy do czynienia z żałosnymi manipulacjami dotyczącymi kwestii budżetu federalnego i uregulowania olbrzymiego zadłużenia publicznego (i innego – razem ponad 160 bln USD).
System amerykański i „American Dream” nie jest już wzorcem dla nikogo. Nawet w Stanach trwają gorączkowe prace nad znalezieniem nowego systemu i lepszego modelu rozwoju (nota bene: rozwiązania chińskie są tam bardzo atrakcyjne, szczególnie dla przedsiębiorców). Gdyby to nie nastąpiło, będziemy świadkami dekompozycji USA i upadku kolejnego „imperium”. Nie ma więc merytorycznych powodów, aby dalej kurczowo trzymać się amerykańskiego „starszego brata”. Rozumieją to już prawie wszyscy ludzie na świecie – z wyjątkiem fanatycznych urzędników proamerykańskich i neoliberałów w RP.
Nasz kraj i nasz naród zapłacił już ogromną cenę, także w kategoriach finansowych, za łaskawe przygarnięcie nas pod „skrzydełka amerykańskie”. Polska potrzebować będzie chyba ze 100 lat, żeby - ewentualnie - wyplątać się z ogromnego zadłużenia łącznego (ok. 8 bln zł), w jakie wpędził nas neoliberalizm amerykański i polski. Oto skutki małpowania amerykańskiego „życia na kredyt” w biednym kraju, którego na to nie stać. Generalnie – sytuację można ocenić tak: pokojowe i relatywnie po niewielkich kosztach przeciągnięcie RP do amerykańskiej strefy wpływów było, jak do tej pory, znacznie bardziej korzystne dla USA i dużo mniej korzystne dla Polski. Wszyscy znają konkretne i bardzo liczne przykłady uzasadniające tę tezę. Owe korzyści amerykańskie idą w dziesiątki, ba – być może – nawet w setki miliardów dolarów – poczynając od planu Sachsa/Balcerowicza - do tej pory. Tego nie da się dokładnie wyliczyć. Jednakże sytuacja Polski wobec USA też ulega dramatycznym przewartościowaniom. Kiedyś, w czasach systemu dwubiegunowego, Polska była cennym nabytkiem dla Stanów Zjednoczonych w walce ze Związkiem Radzieckim. Teraz już nie ma takiej potrzeby. Efekt – mimo wszystko i coraz bardziej RP staje się „kulą u nogi” USA. Może ona liczyć jeszcze na pewną tolerancję i na pobłażliwość słabnącego i potrzebującego pomocy „starszego brata” - ale nie na konkretne korzyści z jego strony.
Słowem, sojusz polsko – amerykański traktowany jest bardzo instrumentalnie przez USA i – coraz wyraźniej – na zasadzie: „Murzyn (polski) zrobił swoje, Murzyn powinien odejść...”. Analogia między kolejnymi „starszymi braćmi” narzuca się sama przez się: konający Związek Radziecki nie był w stanie pomóc (ani też zaszkodzić) Polsce. Podobnie – słabnące Stany Zjednoczone coraz mniej potrzebują Polski i nie chcą jej pomagać, zwłaszcza że mają one znacznie więcej takich wymagających „klientów” na świecie. W konsekwencji, w polskiej polityce zagranicznej i w strategii sojuszów pojawia się coraz bardziej wyrazista próżnia postamerykańska, której nieoliberałowie nie zdołają i nie potrafią wypełnić. Zrobią to za nich inni – a jeśli nie, to próżnia w polityce i w strategii wypełni się samoczynnie.
Co gorsza, z punktu widzenia wymagań i zagrożeń dla bezpieczeństwa kraju, sytuacja strategiczna Polski nie jest bynajmniej tak dobra i komfortowa – jak prezentuje to oficjalna propaganda rządowa. Np. nasila się zagrożenie terrorystyczne, ekologiczne, klimatyczne, imigracyjne, epidemiologiczne, internetowe, kosmiczne itp. Nawet umiłowanie USA, przynależność RP do UE i do NATO (w obecnym kształcie) nie zapewnia nam odpowiednich gwarancji bezpieczeństwa. Nasz kraj nie ma niezawodnego sojusznika „na śmierć i na życie”. Są to raczej sojusznicy koniukturalni i teoretyczni. W praktyce – historia z „pomocą” zachodnią tuż przed II wojną światową i w jej trakcie może się powtórzyć. W większości przypadków, rzeczywiste gwarancje bezpieczeństwa (np. militarnego) zastępowane są złudną grą pozorów i mylącym słowotokiem propagandowym.
W kontekście amerykańskim, słów kilka o pogorszeniu stosunków polsko - izraelsko - żydowskich. To niedobre zjawisko. Jest w Polsce niemało decydentów i zwolenników traktowania Państwa Izrael i diaspory żydowskiej, szczególnie w USA, jako jednych z głównych sojuszników RP. Można i tak. I oto nagle, w lutym 2018 r., ludzi tych spotkała niemiła niespodzianka i zimny prysznic, który jeszcze nie oznacza ich otrzeźwienia i wkroczenia na ścieżkę realizmu. Wybuchła bombka z opóźnionym zapłonem pod pretekstem sprzeciwu izraelsko – żydowskiego wobec modyfikacji ustawy o IPN oraz w wyniku odmiennego podejścia stron do kwestii antysemityzmu, antypolonizmu, holocaustu, „polskich obozów śmierci”, polskiego nacjonalizmu i in. Okazało się ponownie, iż do tanga sojuszniczego potrzeba dwojga – zgodnie z powiedzeniem: w tym to cały jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz, a także wzajemnego zrozumienia i poszanowania.
Tymczasem, starsi bracia w wierze niezmiennie traktują Polskę (nierzadko z obrzydzeniem i z pogardą) w kategoriach koniunkturalnych i instrumentalnych – jako wygodne narzędzie dla podsycania straszaka antysemityzmu w świecie oraz dla kultywowania nadziei na korzyści materialne. Taką drogą daleko nie zajdziemy i, co gorsza, nie rozwiążemy istniejących problemów. Racjonalnym wyjściem z sytuacji, nie tylko w tym przypadku, jest porzucenie obsesji i animozji historycznych oraz poważne zajęcie się rozwiązywaniem problemów współczesności i przyszłości – z jednoczesnym unikaniem wszelkimi siłami „powtórki z historii”. Wniosek ogólny: dotychczasowy kierunek, metody i treści polsko – amerykańsko – izraelsko – żydowskich stosunków wzajemnych, także „sojuszniczych”, prowadzą donikąd. Ich dalsze utrzymywanie może spowodować poważne straty lub, wręcz, totalną porażkę wszystkich zainteresowanych stron. Potrzeba reform i renesansu w tej mierze jest ewidentna.
Chiny - Polska: w analizowanym globalnym kontekście „sojuszniczym”, wielkie i coraz większe chińskie mocarstwo rozwijające się jawi się jako najpoważniejszy i perspektywiczny partner oraz autentyczny sojusznik Polski i wielu innych krajów. Prawda ta dociera powoli, ale coraz wyraźniej do mózgów wielu decydentów. Do tej pory, niewybaczalnym błędem politycznym, strategicznym i gospodarczym było i jest lekceważenie czynnika chińskiego w polityce zagranicznej i w strategii sojuszniczej wcześniejszych i obecnych władz RP. Prezentują one, w odniesieniu do ChRL, podejście bazujące na surrealistycznych kryteriach ideologicznych i nadal „walczą z komunizmem” w Chinach (nota bene: w praktyce chińskiej, po 1949 r., nigdy nie było, nie ma i nie będzie komunizmu - pozostaje on jedynie kategorią teoretyczną). Eksport polski do Chin tak ma się nadal do chińskiego eksportu do Polski, jak 1 : 13! Oficjalna Warszawa postępuje więc dokładnie odwrotnie niż Waszyngton, Bruksela, Berlin i inne stolice europejskie oraz prawie wszystkie państwa świata. Plasujemy się około 80-tego miejsca w globalnym rankingu największych partnerów zagranicznych ChRL.
Rzecz jednak w tym, iż – wskutek lekceważenia Chin i zaniechania optymalnej współpracy politycznej, społecznej i gospodarczej z nimi po 1989 r. – Polska poniosła ogromne straty finansowe idące (orientacyjnie) w setki miliardów euro (niewystarczające obroty handlowe i nakłady inwestycje itp.), nie licząc innych raczej niewymiernych strat polityczno - społecznych. Dlatego też kardynalnym warunkiem zwiększenia efektywności analizowanej nowej polityki zagranicznej i strategii sojuszów jest odstąpienie od poronionego i wielce szkodliwego podejścia władz RP do ChRL, do BRICS i do rozszerzania współpracy z całą strefą Azji i Pacyfiku (to 3. niezbędny i rozwojowy „filar” polityki zagranicznej – przy jednoczesnym zachowaniu i optymalizacji pozostałych dwóch tradycyjnych i słabnących „filarów” atlantyckich: UE i US).
Powstaje sytuacja raczej niekorzystna dla RP: oto, bowiem, nie tylko USA i Niemcy, ale również Chiny umacniają zdecydowanie swoją obecność polityczną, strategiczną i gospodarczą w państwach sąsiadujących z Polską, szczególnie w Rosji, nawet na Ukrainie, na Węgrzech, na Bałkanach i in. Na tym tle RP staje się swoistą „białą plamą” w kręgu ww. państw współpracujacych efektywnie z Chinami. Ale krąg ów zaciska się coraz mocniej wokół Polski, która, wcześniej czy później, zostanie do niego włączona – nawet wbrew woli niektórych antychińskich decydentów w RP. Po prostu, nolens volens, Polska zostanie niejako wciągnięta automatycznie do wspólnych przedsięwzięć unijno – chińskich, euroazjatyckich i in., np., w infrastrukturze (drogi, koleje, transport morski i lotniczy), kooperacja przemysłowa i rolna, turystyka, energetyka, ochrona środowiska, bezpieczeństwo międzynarodowe i wiele innych. Wniosek ogólny: nie marnować poważnych szans rozwojowych, jakie zapewnia Polsce wszechstronna współpraca z Chinami, nasz udział w wielkich przedsięwzięciach chińskich (Nowy Szlak Jedwabny, budowanie wspólnej przyszłości całego świata, G16+1 i wiele innych).
Reszta świata: jak stwierdzono powyżej, wielkim błędem o negatywnych konsekwencjach strategicznych i długofalowych jest ograniczona i nierealistyczna „dwufilarowość” obecnej polityki zagranicznej i strategii sojuszów RP: amerykocentryzm i eurocentryzm. W epoce nowej globalizacji, polityka zagraniczna i strategia sojuszów RP jest daleka od globalnego rozmachu, odpowiedniej dynamiki i szerokiego zasięgu. W wyniku tego, władze RP koncentrują się irracjonalnie na przeważającej mniejszości potencjału światowego (np., USA + UE - to zaledwie około 10% ludności, czyli konsumentów, planety Ziemia). Bez wątpienia, szczególnie USA dysponują nadal liczacą się hard power (siły zbrojne, potencjał kosmiczny, nowe technologie, agresywna nowa doktryna militarna i in.). Ale znaczenie tych ich atutów w polityce globalnej będzie się zmniejszało – w miarę zmiany układu sił w świecie oraz przesuwania się centrum rozwoju naszej cywilizacji ze strefy Północnego Atlantyku do Azji i Pacyfiku. Słowem, mieć potencjał hard power – to jedno, ale móc go wykorzystać praktycznie we własnych egoistycznych celach – to dziś zupełnie coś innego. Przy obecnym podejściu władz RP do sytuacji globalnej, reszta świata jest niezwykle niedowartościowana. Tymczasem właśnie na innych kontynentach (tzw. 4A = Azja/Pacyfik, Afryka, Ameryka Łacińska i Australia) dokonują się radykalne przeobrażenia zmieniające oblicze Ziemi i układ sił globalnych dotychczas istniejący. Polska nie uczestniczy w tych procesach w sposób adekwatny do swych potrzeb i możliwości (np. nieobecność w G-20 czy bezczynność na innych ważnych forach globalnych). Dekoracyjny fotel niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ – to za mało. Wniosek ogólny: pilna potrzeba innowacyjnej globalizacji polityki zagranicznej i strategii sojuszów RP.
Organizacje międzynarodowe:
Powyższe uwagi dotyczące kulejącej polskiej „geopolityki” i braku odpowiedniej reakcji na zmiany następujące szybko w układzie sił światowych odnoszą się także do niewystarczającej aktywności RP na forum organizacji międzynarodowych różnego rodzaju. Jest ich coraz więcej (już około 70.000) – rządowych i pozarządowych, globalnych, kontynentalnych i regionalnych, wielobranżowych i jednobranżowych, jawnych i niejawnych, cywilnych i wojskowych, wyznaniowych, etnicznych itp. Nie ma już chyba takiej takiej dziedziny życia i działalności ludzkiej, która nie byłaby przedmiotem zainteresowania odpowiednich organizacji międzynarodowych? W tej dziedzinie, nasza cywilizacja doszła już dość dawno temu do górnej granicy wytrzymałości i absurdu. Paradoks sytuacyjny polega na tym, iż – kiedy organizacji międzynarodowych przybywa – to coraz bardziej dramatycznych problemów cywilizacyjnych powinno ubywać – m.in. w wyniku szlachetnej działalności tychże organizacji. Tymczasem jest wręcz odwrotnie.
Mnogość organizacji, ich mało realistyczne programy działania, zbiurokratyzowanie i „dublowanie” działalności, plaga stereotypów i starych nawyków, pożeranie pieniędzy na (jakże często) mało efektywne poczynania – to tylko niektóre grzechy zagęszczającej się sieci organizacji międzynarodowych. Permanentny już kryzys i coraz większa niewydolność ONZ oraz tzw. United Nations’ Family (np. w przypadku wojny syryjskiej), biurokratyczna ociężałość UE oraz demoralizacja na szczytach władzy, np., w MFW, są tego szokującymi przykładami. Wyczyszczenie augiaszowych stajni organizacji międyznarodowych jest wielkim wyzwaniem, potrzebą chwili i zadaniem graniczącym wręcz z niemożnością (wściekły „opór materiii”).
Kulejący pseudosystem organizacji międzynarodowych wymaga radykalnych cięć i reform. Jego dalsze utrzymywanie nie ma sensu oraz uzasadnienia merytorycznego, formalnego, finansowego i logistycznego. Zmniejszenie o połowę obecnej liczby organizacji międzynarodowych byłoby bardzo pomocne dla społeczności globalnej i zwiększyłoby znacznie sprężystość, jakość i efektywność działania tych organizacji, które pozostaną. Obecny układ organizacji międzynarodowych sięga swymi korzeniami czasów bezpośrednio postjałtańskich i zimnowojennych. Teraz jednak kontekst ogólny i szczególny ich działalności jest diametralnie odmienny niż kiedyś. Stosunkowo najbardziej radykalna komasacja przydałaby się, np., w zakresie niezliczonych organizacji społecznych, humanitarnych, związkowych itp. Chyba najlepiej widać to też przez pryzmat impotencji organizacji międzynarodowych w dziedzinie tzw. nowych zagrożeń (terroryzm – także internetowy, klęski żywiołowe, niszczenie środowiska naturalnego, zmiany klimatyczne, zagrożenia kosmiczne, migracje ludnościowe, nowe choroby i epidemie, analfabetyzm, klęska głodu i braku wody pitnej, degradacja i demoralizacja społeczna, nie tylko narkomania czy pornografia itp. itd.).
Nie ma chyba takiej organizacji międzynarodowej, która, w większym czy w mniejszym stopniu oraz z uwzględnieniem swej specyfiki, nie zajmowałaby się problematyką nowych zagrożeń?! Skutek tego stanu rzeczy jest taki, iż wszyscy lub prawie wszyscy interesują się ww. problemami fragmentarycznie, a nikt nie rozwiązuje ich kompleksowo i całościowo (np. w kwestii uchodźców, pomocy humanitarnej, służby zdrowia i in.). Nic przeto dziwnego, iż nowych zagrożeń stale przybywa, zaś ostrość tych, które już występują, zwiększa się z każdym dniem. Dlatego też imperatywem najwyższej rangi jest utworzenie specjalistycznej organizacji globalnej, która rozwiązywałaby całościowo problemy nowych zagrożeń i porozumienie się odnośnie do rezygnacji przeróżnych organizacji nieprofesjonalnych z takiej działalności. Analogiczna specjalistyczna organizacja globalna powinna powstać ds. humanizacji i optymalizacji rozwoju społeczno-gospodarczego ludzkości, zastępując dotychczasowych impotentów w tej mierze. Ww. reformy powinny stać się integralną częścią budowania nowego wielobiegunowego ładu światowego, zaś Polska (w której także przybywa organizacji międzynarodowych i ich oddziałów) powinna odgrywać czołową rolę w procesie reform i restrukturyzacji. Tymczasem jednak w poczynaniach RP na forum organizacji międzynarodowych przeważa rutyna, konserwatyzm i bezczynność - w wielu wypadkach. Trudno oczekiwać, aby każdy kraj funkcjonował aktywnie na forum wszystkich czy prawie organizacji międzynarodowych. Trzeba wybierać tylko najważniejsze, najsprawniejsze i najbardziej pomocne.
Natomiast władze polskie koncentrują się tylko na kilku wybranych organizacjach, jak np.: NATO, UE, ONZ i OECD (w mniejszym stopniu) oraz na niektórych regionalnych (np. Trójkąt Weimarski i Grupa Wyszehradzka). Te ostatnie są mało efektywne i przypominają raczej wysłużone dekoracje teatralne. To zdecydowanie za mało. Również w polskim przypadku należy zlikwidować lub wycofać się z około połowy organizacji międzynarodowych mających znamiona postjałtańskie i zimnowojenne. Wyjściem z sytuacji jest wyselekcjonowanie organizacji najefektywniejszych i najbardziej potrzebnych Polsce w obecnej sytuacji wewnętrznej, regionalnej, euroazjatyckiej i globalnej; a to w następujących dziedzinach: politycznej, społecznej, strategicznej, ekonomiczno-finasowej, naukowo-technicznej, innowacyjnej, kulturalnej i międzynarodowej. Należy też nawiązać nowatorską współpracę z nowymi liczącymi się organizacjami międzynarodowymi, jak np.: G20 czy BRICS, ASEAN, Unia Afrykańska, Organizacje państw z obydwu Ameryk i in.
Formalnie, MSZ odpowiada za inspirowanie, kreowanie i realizację polityki zagranicznej i strategii sojuszów. Ono też powinno być jej głównym organizatorem i koordynatorem. Ale nie jest. Bowiem, w istocie rzeczy, w warunkach totalnej i – skądinąd – wskazanej decentralizacji współpracy podmiotów polskich z zagranicą, jest tyle „polityk zagranicznych mikro”, ile podmiotów utrzymuje takie kontakty. Przy czym jeden nie wie, co robi drugi? Mało kto koordynuje te poczynania z partnerami krajowymi, co – w atmosferze zawiści, podejrzliwości i niezdrowej rywalizacji, doprowadziło do bezprecedensowego poziomu anarchizacji i bałaganu w sferze kontaktów Polski z zagranicą. Na szczeblu centralnym jest kilka głównych ośrodków usiłujących uprawiać własną „politykę zagraniczną makro i mikro”: Kancelaria Prezydenta, Kancelaria Premiera, Sejm RP, Senat RP, MSZ (naturalnie) i tzw. resorty siłowe (obrona, sprawy wewnętrzne). Analogiczne ambicje dyplomatyczne mają także wszystkie pozostałe ministerstwa i instytucje centralne oraz niezliczone podmioty terenowe. Dramatyczną ilustracją braku koordynacji poczynań między nimi jest, np., doprowadzenie do katastrofy i do zbrodni smoleńskiej. Wniosek ogólny: aktywnie dążyć do optymalizacji i do uzdrowienia globalnego systemu organizacji międzynarodowych oraz lepiej wykorzystywać ów system dla umacniania powiązań sojuszniczych RP z tymi organizacjami i z innymi państwami w ramach dyplomacji wielostronnej.